30 sie 2017

IV

Pojawia się rozdział czwarty, w pełni zbetowany przez nieustraszoną Kilian, której z całego serca dziękuję.
Słowami wstępu usprawiedliwię się jeszcze - opis zadania jest dość krótki i zwięzły dlatego, że postanowiłam nie odbiegać w tym jednym przypadku od oryginalnej sceny zawartej w książce. Użycie cytatu / przepisywanie słowo w słowo tego fragmentu nie wchodziło nawet w grę, a ograniczenie się do jednego zdania też nie chciało mi przejść przez myśl. Wierzę, że znalazłam złoty środek.
Nie przedłużając, zapraszam do lektury.
__________


We wtorek podczas obiadu siedział przy stole Slytherinu, rozglądając się leniwie po Wielkiej Sali. Jego myśli skupione były na pierwszym zadaniu Turnieju.
Poświęcał każdą możliwą chwilę na doskonalenie zaklęcia przywołującego i analizę wszystkich możliwych scenariuszy. Chciał być przygotowany w możliwie największym stopniu na czekający go sprawdzian; nie ulegało wątpliwości, że opiekunowie Beauxbatons i Durmstrangu przykładają wielką wagę do przygotowania swoich reprezentantów. To, że wszyscy uczestnicy byli świadomi zagrożenia, z jakim przyjdzie im się mierzyć było zdecydowanie niesamowitą pomocą.
Tutaj też pojawiał się maleńki problem, który jednak coraz bardziej gryzł sumienie Harry’ego. Na początku cichy głosik w jego głowie powtarzał mu niczym mantrę, że jego ocena jest błędna, że szkoła, którą reprezentował, miała jeszcze jednego kandydata… prawowitego kandydata, niewiedzącego o przeciekach krążących wśród reprezentantów. Teraz owy głosik stawał się coraz głośniejszy i bardziej uporczywy.
Wzrok chłopaka przeniósł się na stół Puchonów, przy którym siedział Cedrik Diggory. Widok szkolnego kolegi pomógł mu podjąć ostateczną decyzję.
Przełknąwszy ślinę i dosyć sztywnym ruchem wstał od stołu i ignorując wpatrujące się w niego ciekawskie spojrzenia uczniów, powędrował do miejsca w którym siedział starszy chłopak.
– Cedrik, mogę z tobą porozmawiać? – powiedział niepewnie, zaskarbiając sobie całą uwagę Puchona.
– E… jasne, tak, pewnie – odparł, wpatrując się w Gryfona zdziwionym wzrokiem.
– W cztery oczy – dodał jeszcze. Na szczęście Diggory przystanął na jego propozycję i dał się zaprowadzić do Sali Wejściowej, gdzie nie było teraz prawie nikogo – pierwsze zadanie to smoki – powiedział cicho, tak by tylko chłopak mógł to usłyszeć.
– Co takiego? – spytał nietęgo, wyraźnie nie rozumiejąc o czym mówił młodszy.
– Smoki – powtórzył ciszej – nie jestem pewien co będziemy musieli zrobić, chyba koło nich przejść. Ministerstwo załatwiło po jednym dla każdego reprezentanta – wymruczał, patrząc jak twarz Puchona rozjaśnia się w zrozumieniu, po czym bardzo szybko traci swoje kolory. Fakt, że nie tylko on spanikował na wieść o czyhającym na nich niebezpieczeństwie dodała Harremu nieco pewności siebie.
– Chwila – mruknął po chwili Diggory, patrząc na niego podejrzliwie – skąd o tym wiesz i… dlaczego mi to mówisz…?
– Ja, to znaczy, pomyślałem… - Harry spojrzał na niego skołowany – po prostu chciałem, żebyś wiedział. Fleur i Wiktor na pewno już o tym wiedzą – odparł zgryźliwie, zły na chłopaka za jego niewdzięczność.
– Wiedzą? Skąd?
– Maxime i Karkarow je widzieli. Stawiam dziesięć galeonów, że zrobiliby wszystko, żeby reprezentanci ich szkół wygrali Turniej.
Diggory po chwili namysłu wyglądał na przekonanego. Uśmiechnął się trochę zażenowany i wyciągnął do Harrego rękę.
– Dzięki Harry… ja…
– Nie ma za co – przerwał mu, uśmiechając się delikatnie i uścisnął dłoń Puchona. 

Dwudziesty czwarty listopada nadszedł bardzo szybko. Przy śniadaniu dyrektor poinformował wszystkich, o skróceniu lekcji, jednak Harry był jedną z niewielu osób, na których ta informacja nie wywołała żadnego wrażenia. Jego osoba była raczej skupiona na chęci przetrwania. Sam nie wiedział, kiedy przemieszczał się z jednej sali do drugiej, na czym polegały lekcje, a gdy podczas obiadu podeszła do niego zmartwiona Profesor McGonagall, prosząc by udał się z nią do miejsca odbycia się pierwszego zadania, spojrzał na nią, jakby widział pierwszy raz w życiu.
– Potter, wszystko w porządku? – spytała cicho, gdy wyprowadziła go z Sali.
– Tak… tak, Pani Profesor – odchrząknął cicho, jednak w porządku było wręcz antonimem, tego jak się czuł w tej chwili. Minerwa poprowadziła go do zakazanego lasu, w stronę padoku dla smoków, gdzie wraz z pokonywaną odległością ich oczom ukazywał się wielki namiot zasłaniający ogrodzenie. W środku czekali już na nich Diggory, Krum, Delacour i Ludo Bagman.
– Och, jesteście już, świetnie, świetnie – zawołał Bagman entuzjastycznie, widząc jak wchodzą do namiotu – dziękuję ci Minerwo, Harry chodź, nie ma na co tracić czasu. Pierwsze zadanie! Na pewno chcecie je poznać. – Mężczyzna wyglądał na naprawdę podekscytowanego – przygotowaliśmy maleńkie figury waszych… hm, przeciwników  –  po tych słowach Bagman wyciągnął przed siebie satynowy woreczek – waszym zadaniem jest po prostu przechwycenie złotego jaja. Wszystko jasne? – spojrzał na reprezentantów z szerokim uśmiechem – świetnie. Proszę, panno Delacour, proszę losować – rozwiązał złoty sznureczek, oplatający górę woreczka, który podsunął pod nos Fleur. Wyciągnęła maleńką figurkę Walijskiego Zielonego. Wiktorowi trafił się Chiński Ogniomiot. Gdy Cedric wybrał Szweckiego Krótkopyskiego, Harry miał wrażenie, że jego własna twarz zaczyna przybierać zielone kolory. Walcząc z nudnościami, drżącą ręką wyciągnął z woreczka ostatniego smoka – Rogogona Węgierskiego.
Cedric opuścił namiot reprezentantów jako pierwszy, później, w ślad za nim podążyła reprezentantka Beaxbatons, zaś trzecim zawodnikiem okazał się być uczeń Durmstrangu. Harry czuł się, jakby spędził w namiocie dobrych kilkaset lat, zanim wzmocniony magicznie głos Ludovica wywołał go na scenę. Chwiejnym krokiem przemierzył odległość dzielącą namiot od padoku dla smoków i gdy tylko jego sylwetka ukazała się widowni, rozlokowanej wokół całego terenu, rozbrzmiały niemal ogłuszające krzyki. Harry nie miał czasu się na nich skupiać, bo jego oczom ukazał się wielki, skrzydlaty, rozwścieczony jaszczur, pilnujący między przednimi łapami swoich jaj, wśród których znajdowało się jedno złote.
Wyciągnął powoli swoją różdżkę i skierował ją mniej więcej w stronę zamku.
Accio błyskawica! – krzyknął chrapliwie i jedynym co mu pozostało, było czekanie. Smok łypał na niego wściekle, widocznie zastanawiając się, czy spopielić go już teraz, czy może poczekać jeszcze kilka sekund. Na szczęście w momencie, w którym gad podjął decyzję o pozbyciu się śmieci, w ręce Harrego wleciała jego miotła, a on wskoczył na nią, od razu odbijając się od ziemi ledwo co unikając ognistego oddechu.
Czując wiatr, muskający jego policzki, solidny trzon miotły w dłoniach i ten brak gruntu pod nogami momentalnie rozwiał swoje objawy. W tym momencie nie wiedział już czym tak bardzo się martwił, zdobycie jaja wydawało mu się dziecinnie proste, a przerażający smok jedynie kolejnym, głupim problemem, któremu musiał stawić czoła. Gdyby miał na to choć odrobinę ochoty, wycałowałby Moody’ego za podsunięcie mu tak genialnego planu. W powietrzu Harry czuł się wolny, tutaj nie było żadnych ograniczeń, mógł zrobić dosłownie wszystko.
…nawet jeśli oznaczało to przechytrzenie Rogogona Węgierskiego.
Nie wiedział, ile czasu mu to zajęło, miał wrażenie, że po prostu kilka sekund. Czuł się jak podczas meczu Quidditcha, a każdy atak smoka tłumaczył sobie lotem źle wycelowanego tłuczka. Musiał po prostu pokonać drużynę przeciwników, którzy stali mu na drodze do zdobycia złotego znicza… to znaczy jaja. Nawet gdy niecodziennie ostry tłuczek zahaczył o jego ramię, nie było mowy o przegranej. Zmusił wroga do oddalenia się od jego skarbu i korzystając z tych kilku sekund przewagi zanurkował po delikatnie błyszczące, w blasku popołudniowego słońca jajo.
– Braaawo! – rozległ się głośny okrzyk Bagmana, a Harry, jakby wybudzając się z transu nagle usłyszał wrzask całej widowni – Nasz najmłodszy reprezentant wykonał zadanie!
Powrót do świata rzeczywistego porównywalny był trochę z uczuciem towarzyszącym zażywaniu Szkielewzro. Gardło bolało od połykanego zimnego powietrza, a rozharatane ramię piekło niemiłosiernie, jednak ściskał nim złote jajo, którego ciężar całkowicie mu to rekompensował. Przeleciał nad trybunami, wsłuchując się w ogłuszające krzyki radości i widząc jak poskramiacze smoków wyprowadzają Rogogona, zleciał na ziemię, kierując się w stronę Profesor McGonagall, Moody’ego i spieszącego, kilka kroków przed nimi Hagrida.
– Holibka, Harry, ale lot! – wykrzyczał półolbrzym, klepiąc chłopaka po plecach. 
Potter, dobry pomysł z użyciem miotły - na pokiereszowanej twarzy Moody’ego pojawił
się figlarny uśmiech.
– Brawo, świetnie sobie poradziłeś – dodała opiekunka jego domu – a teraz, marsz do pani Pomfrey, niech Cię opatrzy, jeszcze zanim ogłoszą wyniki – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu i pchnęła go delikatnie w stronę namiotu sanitarnego. Nie narażając się na gniew opiekunki oraz nie chcąc tracić czasu, szybkim krokiem powędrował w tamtą stronę, by jak najszybciej wrócić żeby poznać oceny sędziów.

– Smoki! – żachnęła się kobieta, wciągając go do namiotu i sadzając na jednym z łóżek - dopiero co byli tu dementorzy, teraz smoki… jestem ciekawa czym uraczą nas za rok… – mamrotała pod nosem, zajmując się otwartą raną chłopaka. Odkaziła ją i gdy tylko magicznie zasklepiła, do namiotu wszedł jedyny potomek rodu Malfoy; i gdyby nie jego rozwiane włosy, nikt nie śmiałby podejrzewać, że biegł na złamanie karku.
– Ty skretyniały, bliznowaty gumochłonie! Dałeś się zranić – niemal krzyknął, nie panując jednak nad swoimi emocjami. 
– Przecież to tyko draśnięcie – odparł Harry, krzywiąc się trochę.
– Draśnięcie! – prychnął blondyn – Mogłeś stracić rękę! – dodał, jak zwykle za bardzo histeryzując. Pomfrey westchnęła ciężko, wywracając oczami i odeszła w stronę swojego drugiego pacjenta, który osłonięty był białą kotarą.
Harry rozprostował rękę, z zadowoleniem stwierdzając, że już nic go nie boli i gdy postanowił wstać i udać się z powrotem na padok, do namiotu wpadła Hermiona i spieszący za nią Ron.
– Harry! To było niesamowite! Twoje accio było fenomenalne – dziewczyna rzuciła się przyjacielowi na ramiona, kompletnie ignorując stojącego po drugiej stronie łóżka Dracona.
– Stary, nie wiem, kto wrzucił twoje nazwisko do czary, ale definitywnie masz z nim na pieńku – powiedział Ron, stając koło Hermiony.
– Szybko zdałeś sobie z tego sprawę… – mruknął Harry z przekąsem, poklepując delikatnie przyjaciółkę po ramieniu, by dała mu porozmawiać z Weasley’em.
– Tak, ja, Harry… - rudzielec wyglądał na skonfundowanego – ja wiem, że zachowałem się jak kretyn i w ogóle nie powinieneś mi wybaczać…
– W zupełności się z tym zgadzam – warknął opryskliwie Draco, unosząc jedną brew. Ron momentalnie przeniósł na niego wzrok, jakby dopiero go zauważając.
– Co ty tu robisz? – burknął, patrząc nienawistnie na Ślizgona.
– O to samo, mógłbym spytać ciebie – warknął, niemal wypluwając ostatnie słowo.
– Daj spokój Draco – westchnął Harry, zaciskając delikatnie palce na nadgarstku chłopaka.
– Czy możemy porozmawiać? W cztery oczy? – spytał chłodno Ron, w tym czasie jednak mierząc nieprzychylnym wzrokiem Malfoya.
– Nie – Potter pokręcił głową – jeśli chcesz rozmawiać, porozmawiajmy tutaj.
Weasley przez chwilę wyglądał, jakby analizował wszystkie za i przeciw tego pomysłu, jednak ostatecznie chowając dumę w kieszeń, spuścił wzrok i kilka razy mlasnął ustami, jakby próbując zacząć zdanie.
– Ja… straszny ze mnie dupek, co Harry? – wymruczał cicho, zerkając niepewnie na byłego przyjaciela – Po prostu byłem zazdrosny… przecież wiesz… ja… kompletnie dałem ciała jako przyjaciel. Cholera, byłem na ciebie strasznie zły, że nic mi nie powiedziałeś… i w ogóle nie chciałem słuchać, że uczestnictwo w Turnieju to wcale nie był twój pomysł i… naopowiadałem chłopakom różnych głupot, Hermiona ciągle mnie przekonywała, że to co robię, jest durne i podłe, a to, co powiedziałem o twojej mamie… ale… kurcze Harry, nie mam nawet pomysłu jak się wytłumaczyć. Jestem po prostu kretynem i… kurcze przepraszam cię… wiem, że pewnie nie chcesz nawet na mnie patrzeć, ale… - Weasley zamilknął, niepewny, czy powinien kontynuować.
– Tak Ron, jesteś kretynem – westchnął Harry, patrząc zrezygnowany na rudego chłopaka. Mimo całej złości i zawodu, jaki czuł przez ten czas, Weasley był jednak jego przyjacielem od pierwszej klasy, najlepszym przyjacielem, którego w razie potrzeby byłby nawet w stanie ochronić przed Cruciatusem własnym ciałem.
– Może… po prostu o tym zapomnijmy? – zaproponował nieśmiało.
– Nie – odparł twardo Harry, kręcąc głową – ja na pewno o tym nie zapomnę i nie chcę też, żebyś ty zapomniał – zaczął, patrząc poważnie na mocno zarumienioną twarz przyjaciela – ale… chcę ci wybaczyć… – westchnął po chwili odwracając wzrok i unosząc delikatnie kącik swoich ust.
– Harry… - głos Ronalda nieco się załamał, a Hermiona wyraźnie westchnęła z ulgą.
– Skoro zaręczyny macie już za sobą, proponowałbym dowiedzieć się jakie noty otrzymał Złoty Reprezentant – zakpił oschle Draco, wyrywając delikatnie rękę z uścisku Harrego i przypominając wszem i wobec po co w ogóle wstali dzisiaj z łóżek. Wyglądał na zawiedzionego decyzją Harrego i może, trochę złego…
– Wyniki! – krzyknął Harry, podrywając się na równe nogi, po czym nawet nie patrząc za siebie pognał w stronę padoku. Gdy tylko znów ukazał się publiczności, przywitały go głośne oklaski i okrzyki. Bagman pozwolił sobie na chwilę dramatyzmu, po czym przyłożył różdżkę do gardła i uciszył wszystkich.
– Wszyscy czterej sędziowie wydali swój werdykt! – zaczął z radością Ludovic – Nasz najmłodszy reprezentant, z sumą trzydziestu jeden punktów zajmuje pierwsze miejsce, ex aequo z panem Wiktorem Krumem! – wykrzyczał, pozwalając, by tłum znów zaczął ogłuszająco wiwatować. 



Harry dowiedział się później jak wyglądały potyczki innych zawodników. Ponoć Cerdic transmutował kamień w psa który miał odwrócić uwagę smoka, został jednak poparzony przez Szweckiego Krótkopyskiego, Fleur udało się na chwilę uśpić Walijskiego Zielonego, a Wiktor uderzył Chińskiego Ogniomiota jakąś klątwą, co niestety skończyło się rozgnieceniem jaj, które gad miał między łapami. Nie jego rolą było ocenianie przeciwników, jednak w głębi duszy, czuł że w pełni zasłużył na pierwsze miejsce. 

26 cze 2017

III

Tak wiem, że nie było mnie długo, że należy mi się lincz i że jestem okropnym człowiekiem i przy okazji zmieniłam narrację, która moim zdaniem jest jednak wygodniejsza i daje mi, jako autorowi więcej swobody (i taka narracja zostanie już do końca opowiadania), więc przychodzę tu z nowym rozdziałem w zmienionej formie.
Mam jednak cichą nadzieję, że przyjmie się on dobrze i podzielicie się ze mną kilkoma uwagami. 
Nie jestem dobra we wstępach, więc może tutaj zakończę i zaproszę do czytania :). Bon apetit. 
__________

Blisko dwudziestego listopada, zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego, tuż po kolacji, gdy Harry niechętnie wracał do Wieży Gryffindoru, mijając posąg jednookiej wiedźmy, na trzecim piętrze, został zaciągnięty w jej cień przez dwie pary długich, chwytnych rąk, które, jak się okazało należały do dwóch najbardziej nieprzewidywalnych Weasleyów, jakich widziały mury Hogwartu.
– Harry...
– ... nienajlepiej wyglądasz.
– A mamy dla ciebie...
– ... niesamowite wieści.
– Dzięki chłopaki, ale nie mam jakoś ochoty na wasze eksperymenty... – westchnął Harry, domyślając się czego mogą chcieć.
– Oh, Harry...
– ... trochę więcej wiary w przyjaciół...
– ... chcemy ci tylko pomóc.
– Pomóc? Niby w czym?
– George, jak myślisz, powiedzieć mu?
– Nie wiem Fred, chyba mu nie zależy.
– Naprawdę nie mam siły na wasze żarty... – Potter chciał jak najszybciej się ewakuować, jednak bliźniacy spojrzeli na siebie porozumiewawczo, po czym szybkim ruchem złapali go pod pachy i zaczęli prowadzić z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszedł.
– Gdzie mnie ciągnięcie, naprawdę, to nie jest zabawne – spróbował jeszcze, mimo wszystko wiedząc przecież, że gdy rudzielce już sobie coś umyślą, nie ma takiej siły, która mogłaby ich powstrzymać; a dokładniej, nie ma jej tutaj – pani Weasley niewątpliwie dałaby sobie radę ze swoimi dziećmi.
Niepokój zaczął go ogarniać w momencie gdy przekroczyli wrota zamku, jednak widząc skąpane w blasku zachodzącego słońca błonia, dostrzegł masywną postać Hagrida, machającego do nich szczęśliwie swoją wielką łapą, przypominającą bochen chleba. Tego, że Rubeus nie pozwoliłby ich skrzywdzić, mógł być pewny. Gajowy Hogwartu bezapelacyjnie był jednym ze wspanialszych osób, jakie Harry poznał. Może i nie był do końca rozgarnięty, wielu rzeczy po prostu nie rozumiał i uważał niebezpieczne, wielkie stwory za urocze i niegroźne, ale nie można było mu odmówić jego wielkiego, ciepłego serca. 
– Harry, jak zdrówko? W porząsiu? Mam nadzieję! – Gajowy wyglądał na naprawdę podekscytowanego.
– Dziękuję Hagridzie, w porządku – mruknął, obawiając się trochę, powodu ekscytacji półolbrzyma.
– Nie ma co tracić czasu, tylko Harry, powiedz mi jak, ee, wyglądam? 
– Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że włosy mężczyzny oblepione są jakimś śluzem a między ich kosmykami utknęły kawałki jakiegoś wysłużonego grzebienia, to znów wzbudziło niepokój Harrego, bo gdyby się zastanowić Hagrid nigdy nie wykazywał większego zainteresowania swoim wyglądem.
 Potter zerknął dyskretnie na boki, chcąc poszukać odrobiny wsparcia u bliźniaków, jednak przekonał się tylko, że zdążyli się już bezpiecznie ulotnić.
– Tak, świetnie Hagridzie, wyglądasz świetnie – skłamał szybko.
– Dzięki Harry, tylko nie rzucaj się w oczy, to są ściśle tajne sprawy.
Chłopak przytaknął tylko i ruszył za Hagridem w stronę zakazanego lasu. Już po chwili, jak się okazało, czekał ich krótki przystanek. Gajowy zatrzymał się przed karocą Beauxbatons, i mimo cichych nadziei, okrutny los sprawił że czarne myśli z zakamarków umysłu gryfona właśnie się urzeczywistniały. Cofnął się wyraźnie, skrywając w najbliższych zaroślach, by nie rzucić się w niczyje oczy.
– 'Aghid, czi to ti? – z karocy, zadziwiająco bezszelestnie, jak na jej posturę, wynurzyła się Madame Maxime.
– Tak, tak – odchrząknął, wyraźnie dostając chrypki ze zdenerwowania.
-–'Aghid, powiedz, co chciałeś mi pokazać? – kobieta, delikatnym gestem musnęła wierzchem dłoni policzek Gajowego.
– Czekaj, jak obaczysz, ci się to spodoba – odparł wyraźnie zadowolony, z ich rozwijającej się znajomości i skierował się w tylko jemu znanym kierunku.
***
– Smoki!
Gałęzie szarpały szaty, biegnącego w pośpiechu, przerażonego gryfona, mokra trawa i przegniłe, żółte liście na błoniach smagały kostki, cichy stukot butów roznosił się po korytarzach gdy przemierzał je w dokładnie znanym sobie kierunku. Przystanął tylko na sekundę, by otwarło się przed nim wejście do salonu, po czym wpadł jak poparzony do dormitorium chłopców.
– Smoki! – krzyknął znów, budząc wszystkich czwartoklasistów, którzy zapewne śnili teraz przyjemne, bezpieczne sny.
– Potter...? Co...? – Malfoy uchylił powieki, rozcierając je leniwie dłońmi, po czym spojrzał na intruza nieprzytomnym wzrokiem, starając się pojąć, zaistniałą sytuację.
– Smoki! To jest pierwsze zadanie, to smoki! – warknął zniecierpliwiony, widząc, że żadne z nich kompletnie nie rozumie powagi sytuacji.
– Przyśniło ci się Harry – mruknął Blaise, opadając twarzą w poduszkę.
– Nie przyśniło! Hagrid właśnie mi je pokazał, są w zakazanym lesie!
– To akurat może być prawda, w końcu to dziwak... – mruknął Nott, zwracając na siebie ogólną uwagę. Zazwyczaj fakt, że się odzywał był dość zaskakujący, a że odezwał się by poprzeć Pottera, za którym szczerze mówiąc nie przepadał; gdyż uważał że odbiera mu uwagę przyjaciela...
– No dobrze – westchnął Draco, jedyna osoba, która chyba naprawdę liczyła się ze zdaniem tego cichego mruka – skoro już to wiemy, zajmijmy się tym jutro... idź spać Potter, zmęczony nic nie osiągniesz, a chyba nie muszę ci przypominać że data pierwszego zadania przypada za kilka dni...

Brunet otworzył usta, by się sprzeciwić, jednak to zdanie wydało się na tyle rozsądne, że jednak postanowił je zamknąć. Jego zachowanie było w końcu wystarczająco niemądre - obudził ich wszystkich; a zapewne dopiero co zasnęli, nie mówiąc już o tym, że bezmyślnie szlajał się po Hogwarcie po godzinie policyjnej i co najważniejsze nawet nie dał Hagridowi możliwości wytłumaczenia sobie czegokolwiek.
– Ah... ja... tak... no... chyba... to dobry pomysł... pogadamy jutro... i... – zażenowany, wycofał się do drzwi, odprowadzany przez pełen dezaprobaty wzrok Malfoya, po czym po cichu i bardzo uważnie przemierzył wszystkie korytarze w drodze do wieży Gryffindoru, uważając by nie wpaść na prefektów, Irytka, czy najgorszych z tych opcji Filcha lub panią Norris.
***
Mimo szczerych chęci, nie dane mu było odpocząć tej nocy, sen był tak płytki że budził go najmniejszy szmer i dopiero wcześnie nad ranem udało się zasnąć jedynie na około dwie godziny, gdyż z wielkim powodzeniem zbudzili go współlokatorzy; nieczuli na obecność Gryfona, zachowując się... nie najciszej. Starał się nie reagować, uważając że, jeśli będzie udawał że śpi, jego koledzy odpuszczą sobie tę głupią próbę nękania.
Wybierali się na poranną grę w Quidditcha; Harry nawet się nie oszukiwał, iż splamią swój honor próbą zaproszenia go do gry. W myślach liczył, że opuszczą sypialnię jak najszybciej, by mógł w spokoju wrócić do odpoczynku. Niestety jak na złość żaden z nich nie umiał wybrać się szybko i sukcesywnie, co chwila czegoś zapominając, to szalika, to ochraniaczy, Dean nie wziął nawet miotły i musiał się po nią wracać z pokoju wspólnego...
Więc w końcu, gdy któryś raz z kolei, hałasując przy tym nie miłosiernie grupka chłopaków przetoczyła się przez sypialnię w okolic łóżka Harr'yego rozległo się głośne przekleństwo, kotary rozsunęły się energicznie, a brunet tracąc chęć do ukrywania się w pościeli, wyszedł z sypialni, trzaskając drzwiami, łudząc się że jego wzburzona postawa da do myślenia Gryfonom. Udał się pod prysznic, gdzie zimna woda nieco go rozbudziła, po czym, wierząc iż o tej porze nie spotka tam zbyt wielu uczniów skierował się do Wielkiej Sali.
Przy stołach siedziało może z kilkanaście jednostek, samotnie konsumujących śniadanie. Wśród nich znalazła się również pewna Gryfonka o wiecznie napuszonych, kasztanowych włosach, która w skupieniu studiowała jakieś opasłe tomiszcze. Harry zajął miejsce naprzeciwko niej.
– Co czytasz, Hermino? – zagaił, a dziewczyna zaznaczając miejsce palcem, uniosła wzrok i uśmiechnęła się delikatnie.
– To tylko pomocniczy tom zaklęć – odparła. – Jak się masz Harry?
– Nienajgorzej, choć, przyznam, że wolałbym się lepiej wyspać, gdybym tylko miał taką możliwość.
– Chłopaki robili rumor nie tylko w sypialni – odparła, od razu rozumiejąc aluzję. – Z początku siedziałam w salonie, ale po prostu nie dało się przy nich skupić – westchnęła. – Naprawdę, nie mogę uwierzyć, że Ron popiera te dziecinne zachowania.
– Przecież on najczęściej jest głównym prowodyrem – wzruszył ramionami. – Ale nie szkodzi, przecież...
- Oh, Harry, nie możesz na to przymykać oczu, byliście najlepszymi przyjaciółmi tak długi czas, a teraz...
– Teraz jest tak, jak jest, ja nie mam zamiaru wyciągać do niego ręki pierwszy, z resztą nawet nie miałbym ku temu powodu.
– Przecież wiesz, jaki on jest...
– Tępy? Uparty? Bucowaty? Tak, wiem.
– Ale Harry, Ron nie zrozumie, jeśli mu się czegoś nie wytłumaczy.
– Nie mój ból. Nie potrzebuję przyjaciela, który porzuca mnie przy pierwszej lepszej okazji.
– Ale Harry...
– Nie Hermiono, dla mnie temat jest skończony, jeśli chcesz o tym porozmawiać, to przepraszam bardzo, poszukaj sobie kogoś innego, bo ja nie chcę już o tym słyszeć.
– Dobrze... przepraszam – odparła po chwili, dusząc w sobie dumę Grangerówny. – Nic nie zjadłeś – mruknęła, chcąc zapewne zmienić temat.
Słysząc uwagę dziewczyny Harry spojrzał na pusty talerz po czym wzruszył ramionami, wstając ze swojego miejsca.
– Nie jestem głodny – uśmiechnął się do niej przelotnie i ruszył w stronę drzwi. 
Rzeczywiście stracił apetyt, a z resztą miał cichą nadzieję spotkać w Wielkiej Sali Malfoy'a, albo któregoś ze Ślizgonów, wyglądało jednak na to, że oni mogli sobie pozwolić na sobotni, prozdrowotny wypoczynek, więc nie chcąc tracić drogocennego czasu, postanowił udać się nieco wcześniej do biblioteki, gdzie poświęcił się zgłębianiu wiedzy o smokach.
Nie było to najprostszym zajęciem, zwłaszcza, że co któreś przeczytane zdanie, w myśli chłopaka wkradała się niekulturalna wiązanka na temat Rona; i poza tym, że zidentyfikował okazy, które zobaczył wczoraj w Zakazanym Lesie, reszta informacji które znalazł była raczej bezużyteczna i skłaniała się do wyperswadowania czytelnikowi zbliżania się do tak niebezpiecznych stworzeń.

Chłopak westchnął ciężko, otwierając następną księgę i zaczynając ją kartkować z nietęgą miną, szukając czegokolwiek ciekawego. Zatrzymał się dopiero na rozdziale opatrzonym nazwą „Ciekawostki i ważne fakty", który zajmował około 1/3 książki i czując, że znajdzie tu coś ciekawego, z nową siłą wczytał się z zapisane tam słowa. Co jakiś czas spisywał co ciekawsze informacje na kawałku pergaminu. W końcu jakaś książka okazała się naprawdę przydatna, choć co prawda Harry kompletnie nie wiedział czego dokładnie ma szukać, po prostu wybierał fakty, które w jakiś sposób wydawały mu się ważne.
– Harry, czy ty się... uczysz? – za plecami Gryfona rozległ się bardzo dobrze znany mu głos.

– Bardzo śmieszne Blaise, lepiej siadaj i mi pomóż – odparł chłopak, nie odrywając wzroku od książki.
– Nadziejo czarodziejskiego świata, zrobię wszystko co mi rozkażesz – powiedział teatralnie wyniosłym głosem i zaraz zajął miejsce naprzeciwko. – Draco cię szuka, uważa że trochę ci odbiło – dodał po chwili, sięgając po jedną z ksiąg które znajdowały się na stoliku.
– Na szczęście jeszcze jakoś się trzymam.
– Szukasz czegoś o smokach? – uniósł jedną brew sceptycznie. – Jesteś pewny, że nic ci się nie przyśniło...?

– Tak, pewnie i lunatykowałbym do zakazanego lasu, żeby potem wesoło sobie stamtąd wrócić i opowiedzieć wam o tym co mi się przywidziało.

– Może pogadaj o tym z gajowym, ponoć...
– Hagrid! – krzyknął Harry wyglądając jakby nagle go olśniło, zatrzasnął z hukiem stare tomiszcze i poderwał się na równe nogi, opierając ręce na stoliku. – No jasne! Przecież mogę go wypytać o smoki, Blaise, jesteś genialny!
– E... co?

– Gdybyś odesłał te książki na półki to byłbym wdzięczny. – Potter wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i zabierając ze sobą zapisany kawałek pergaminu, zanim jeszcze Blaise zdążył zareagować popędził w stronę drzwi.
– Totalny głupek! Totalny głupek! – Powtarzał, biegnąc po korytarzach, nieraz wpadając na jakichś uczniów. Wczoraj nie dał półolbrzymowi możliwości wytłumaczenia sobie czegokolwiek, a przecież Hagrid musiał coś wiedzieć! Od zawsze interesował się niebezpiecznymi stworzeniami, sam przecież miał smoka, musiał posiadać o nich jakąś wiedzę!
Targany myślami wybiegł z zamku, zaraz przemierzając błonia, jednocześnie starając się nie pośliznąć na mokrych, jesiennych liściach, co wyglądało dosyć koślawie, jednak w ciągu kilku minut stał już zdyszany pod drzwiami chatki przyjaciela. Walnął kilka razy pięścią w solidne drzwi chaty a z wewnątrz od razu rozległo się głośne ujadanie psa.

– Kieł, cicho! – Rozległ się donośny głos Hagrida i już po chwili, w drzwiach ukazała się potężna sylwetka mężczyzny, który pełnił rolę gajowego oraz nauczyciela Opieki nad Magicznymi Stworzeniami.
 
– Hagrid! – Krzyknął Harry, łapiąc ciężko oddech i patrząc na przyjaciela niecierpliwie.

– Holibka, Harry, myślałem, że się wczoraj przestrachałeś – powiedział zaniepokojony mężczyzna, wciągając chłopaka do środka swojego domu.

– Ah, przepraszam cię. Hagrid, musisz mi powiedzieć wszystko co wiesz o smokach! – krzyknął rozochocony chłopak, wyszarpując w kieszeni szaty kawałek zapisanego pergaminu. – Z książek nie dowiedziałem się niczego przydatnego.
Słysząc słowa przyjaciela, półolbrzym wyraźnie się uspokoił.
– Napijesz się herbaty? – Zaproponował, wskazując swoją wielką dłonią krzesło. Harry pokiwał głową z wdzięcznością i po chwili, gdy dwa wielkie, parujące kubki stały na stole, gajowy spokojnie zaczął opowiadać o tym, co się wydarzyło przy padoku dla smoków.
– Charlie i kilku jego kumpli musiało poskramiać te bestyjki czarami, mówię ci Harry, niesamowite widowisko, Charlie mówił, że ponoć Ministerstwo zażyczyło sobie cztery samice, holibka, Harry, wysiadujące! Przecież takie smoczydła są wściekle niebezpieczne! Ponoć macie koło nich przejść... chociaż, moim zdaniem nie ma się z czego cieszyć, myślę że to równie niebezpieczne, co próba walki z nimi. Holibka, Harry, nie ma na świecie czarodzieja, który w pojedynkę dałby sobie radę ze smokiem! Nie wiem, czy widziałeś, ale sprowadzili sobie Chińskiego Ogniomiota, Walijskiego Zielonego Smoka Pospolitego, Szwedzkiego Krótkopyskiego i Rogogona Węgierskiego. Niesamowite, prawda? Szczerze współczuję temu, komu trafi się ta bestyja Rogogon, Olimpia strasznie się przestrachała, a potem przylazł za nami Karkarow, musiał nas śledzić, żeby wszystko wypaplać Krumowi, ale dasz radę, w końcu nie z takich opresji wychodziłeś, co nie Harry?
Ale Harry nie był pewien, czy da radę w ogóle się odezwać, napływ informacji tylko jeszcze bardziej go zaniepokoił. Miał dziwne wrażenie, że to właśnie jemu przypadnie w udziale Rogogon. W końcu wszystko zawsze przyprawiało się jemu. 

– Harry? – Mruknął gajowy, wyraźnie zaniepokojony milczeniem chłopaka, ale w tym momencie zza drzwi chaty dobiegła ich nerwowa kłótnia, Gryfon dokładnie znał te głosy i szczerze wolał oszczędzić Hagridowi kąśliwych uwag na temat jego domostwa i samej jego osoby, jednak nim zdążył zareagować gajowy już otworzył z rozmachem drzwi swojej chatynki i spojrzał rozeźlonym wzrokiem na czterech czternastoletnich chłopców, wykłócających się o to, który ma zapukać w omszałe drzwi chaty, tego wielkiego dziwaka. 

– Czego tu chcecie? – Zagrzmiał nieprzyjemnie, a Potter niepewnie stanął za nim, starając się przecisnąć do drzwi. 
W pierwszej chwili Ślizgoni wyglądali dość nietęgo, wyraźnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się ich nauczyciela.

– Hagridzie... - mruknął brunet cicho, wciągając brzuch i starając się zmieścić między jakimiś hakami wiszącymi z sufitu a szerokim ciałem półolbrzyma.
– Potter, szukałem cię – mruknął z wyraźną pretensją Draco, wpatrując się z dezaprobatą w gryfona, który właśnie został przepuszczony w drzwiach. 
Gajowy patrzył na Ślizgona z niechęcią i delikatnym zdziwieniem zaistniałą sytuacją, w końcu, po co Malfoy miałby szukać Harrego?

– Wyjaśnię ci to później – brunet uśmiechnął się przepraszająco do mężczyzny. – Dziękuję ci za herbatę i opowieść, naprawdę bardzo mi pomogłeś! – Zapewnił Harry, skołowanego Rubeusa, który przyglądał się, jak Ślizgoni ciągną Gryfona za szaty, prowadząc z powrotem w stronę zamku.

– Nie rozumiem, dlaczego przyjaźnisz się z tym półgłówkiem – mruknął Draco, gdy już byli wystarczająco daleko od małego skrawka ziemi, które przynależało Hagridowi. 

– Nie jest półgłówkiem – burknął Harry. – Ma rozległą wiedzę o magicznych stworzeniach i...
– Dlatego każe nam hodować sklątki tylnowybuchowe? – przerwał mu Draco z wyraźną ironią w głosie.
– Oh, to tylko taki projekt...
– Taa, jasne... - blondyn wywrócił z politowaniem oczami. – Ale nie ważne, dowiedziałeś się czegoś użytecznego?

– Nawet bardzo. Wiem, że bezapelacyjnie zginę podczas pierwszego zadania – odparł, starając się przywołać na twarz zabawny uśmiech.
Podzielił się z nimi informacjami, które usłyszał od Rubeusa, na czym, według nich będzie polegało pierwsze zadanie i o tym, że kompletnie nie ma pojęcia jak przejść koło wielkiego, śmiertelnego miotacza ognia. Rozprawiali o wielu sposobach, między innymi o użyciu peleryny niewidki, lub innych magicznych artefaktów, ale Harry przypomniał im, że będzie uzbrojony jedynie w różdżkę, pomysł użycia czarów na smoku, również bardzo szybko został odrzucony, gdy uznali że żaden z nich z całą pewnością nie posiada tak wielkiej siły magicznej, starali się nawet przypomnieć, czy może istnieje eliksir poskramiający smoki, ale każdy z ich pomysłów okazał się być bezużyteczny.

– Potter! – Tuż za ich plecami zagrzmiał nieprzyjemny głos, przez który Malfoy wyraźnie się wzdrygnął, jakby odrobinę się garbiąc. Z pewnością miał jeszcze w pamięci sytuację z początku roku, kiedy to nauczyciel Obrony Przed Czarną Magią transmutował go we fretkę i zaczął obijać o posadzkę. – Nie uważasz, że nierozsądnym jest rozmawiać o takich rzeczach na środku korytarza? – Spytał Moody, gdy wszyscy w piątkę odwrócili się w jego stronę. Magiczne oko mężczyzny zlustrowało ich dokładnie, zatrzymując się na Draconie, jednak zdrowe utkwione było w Harrym.
– Chcę z tobą porozmawiać, pożegnaj się ładnie z przyjaciółmi – powiedział sucho i momentalnie złapał ramię chłopaka w żelaznym uścisku, ciągnąc w stronę swojego gabinetu; zadziwiająco szybko, jak na kogoś, kto miał tylko jedną sprawną nogę.

Gdy znaleźli się w pomieszczeniu były Auror pchnął bruneta na krzesło i wwiercił w niego swoje przenikliwe spojrzenie.
– Zastanów się Potter – zaczął, opierając się na swojej lasce całym ciężarem ciała. – Skoro już wiesz, na czym będzie polegać pierwsze zadanie, zastanów się nad tym, co ci mówiłem. Czym przewyższasz Kruma, Diggory'ego i Delacour? – Spytał dobitnie mężczyzna, czekając na odpowiedź.
Pierwsze co wpadło Harremu do głowy, to - niczym. Dzieliła ich przepaść 4 lat nauki, a poza tym on wcale nie był tak świetnym czarodziejem, za jakiego mieli go wszyscy ludzie.

– Ja... nauczyłem się dość dobrze ważyć eliksiry – bąknął po chwili, pąsowiejąc wyraźnie, pod wpływem spojrzenia mężczyzny.
– Dobrze, to dobrze – wymruczał. – Ale nie dostaniesz kociołka, żeby sobie w nim pomieszać, a nawet, jeśli by ci się udało go zdobyć, niby jaki eliksir mógłbyś przygotować, jednocześnie uważając, by nie spopielił cię smok? – Spytał dobitnie mężczyzna. 
Harry zarumienił się jeszcze mocniej, czując się jak kompletny kretyn. Na prawdę nie wiedział czego wymagał od niego Moody, przecież nie było w nim niczego szczególnego, może poza tym, że przyciągał kłopoty i działał na dementorów jak na narkotyk, ale to by mu w pewnością nie pomogło. Więc co jeszcze...?
Spojrzał na mężczyznę, stojącego przed nim cierpliwie. Zdawał się wyglądać na bardzo pewnego siebie, jakby wiedział, że jest coś, dzięki czemu Harry może sobie poradzić z pierwszym zadaniem, coś, czym przewyższa resztę reprezentantów. 
Powoli wykluczał w myślach wszystkie przedmioty, jakich uczył się w szkole, później magiczne gry i zabawy, zdał sobie sprawę jak cholernie przeciętny jest we wszystkim i nagle...
– Quidditch! – olśniło go, a wyraźny uśmiech na brzydkiej, pokiereszowanej twarzy Moody'ego przekonał, że trafił w dziesiątkę. – Mogę przelecieć koło smoka!
– Brawo Potter, choć nie ukrywam, trochę ci to zajęło... - mruknął nauczyciel, wyraźnie się rozluźniając. Opadł na krzesło naprzeciw Harry'ego i rozprostował swoją sztuczną nogę. – A teraz pomyśl, będziesz miał przy sobie tylko różdżkę...
– Zaklęcie przywołujące – brunet przerwał mężczyźnie niemal od razu, a widząc skinienie jego głowy, Harry znów poczuł że ma grunt pod stopami. Problem polegał oczywiście na tym, że to zaklęcie szło mu fatalnie i profesor Flitwick pewnie prędzej by go wyśmiał, niż przystanął na taką próbę rozwiązania problemu, ale...
– Muszę iść ćwiczyć, profesorze! – Harry zerwał się na równe nogi, uśmiechając szeroko, jak dziecko, które właśnie znalazło worek słodyczy. – Dziękuję bardzo za pomoc! – Dodał jeszcze i pognał w stronę pokoju wspólnego Gryffindoru, chcąc znaleźć Hermionę.
Była w końcu najlepsza w czarach, a z resztą niezliczoną ilość razy starała się dać mu jakieś wskazówki i narzekała na jego umiejętności. Teraz przyszedł czas, żeby skorzystać z jej nieocenionej pomocy.
***
– Banialuki – powiedział do portretu Grubej Damy i gdy znalazł się w salonie Gryffindoru, od razu zauważył burzę włosów swojej przyjaciółki.  Podszedł do dziewczyny z szerokim uśmiechem.
– Hermiono, muszę prosić cię o pomoc – zagaił, całkowicie ignorując fakt, że właśnie przerwał jej rozmowę z Ronem.
Rudzielec posłał mu obrażoną minę, jednak zanim zdążył otworzyć usta i uraczyć Pottera jakimś kąśliwym komentarzem, dziewczyna szybko się zgodziła.
– Pewnie Harry, zrobię co w mojej mocy.
– Zaklęcie przywołujące, muszę go opanować do perfekcji. – Odparł, nie pozwalając jej skończyć zdania.

- Oh, jestem pod wrażeniem – uśmiechnęła się szczerze. – Coraz bardziej bierzesz sobie do serca naukę i zauważyłam że twoje oceny się polepszyły. Ron, powinieneś wziąć przykład z Harry'ego. – Dziewczyna spojrzała na przyjaciela, wyraźnie mając nadzieję, że zmusi ich do rozmowy.
– Nie dzięki, nie mam zamiaru zadawać się z jakimiś oślizłymi typkami - burknął Weasley, nawet nie zaszczycając dawnego przyjaciela spojrzeniem.
–- Ron! – szatynka oburzyła się, patrząc na rudzielca ze złością.
– Ciebie też nie rozumiem Hermiona, czemu zadajesz się z tym zdrajcą? Jestem pewien, że w wolnych chwilach obrabia ci tyłek z Malfoyem i jego bandą.
– Nie mierz mnie swoją miarą Ron, ja nie zdradzam przyjaciół, bo roję sobie chore pomysły na ich temat.

– Ha, przyjaciół! Przyjaciele nie powinni mieć przed sobą sekretów! Powinieneś mi powiedzieć że zgłosiłeś się do turnieju!
– Ile razy mam ci powtarzać, że tego nie zrobiłem?!
– Jasne, pewnie... przyznaj się, że po prostu za mało o tobie gadali, musiałeś się wypłakać Ricie Skeeter! Biedny, skrzywdzony Harry Potter, żałosne.
– Naprawdę wierzysz w te bzdury, które powypisywała w Proroku ta świruska?!
– Wiadomość z ostatniej chwili, cały magiczny świat w nie wierzy! Moja mama tak się przejęła że wypisywała do mnie listy, prosząc, bym się tobą zajął! – Krzyknął Wesley, czerwieniejąc na twarzy ze złości. - Dobre sobie, znajdź sobie własną matkę Potter! Ah, zapomniałem, nie żyje!
– Ronald! – Hermiona spojrzała na rudzielca ze łzami złości w oczach. 
Wszyscy w pokoju wspólnym gapili się na nich z wielkim zainteresowaniem, kilkoro uczniów nawet szeptało między sobą gorączkowo.
 Dziewczyna złapała nadgarstek Harry'ego i tupiąc wściekle wyprowadziła go z pokoju wspólnego.
Potter kompletnie zaniemówił, a z resztą, nawet gdyby mógł, wolał nie pytać, gdzie idą, szatynka wyglądała, jakby gotowa była zaraz wybuchnąć, a tego szczerze wolał sobie oszczędzić. Z resztą, po chwili dotarli do jednej z opuszczonych klas. Gryfona kilkoma machnięciami różdżką poprzesuwała stare meble i urządzenia pod najdalszą ścianę i wzburzona, kazała Harremu je przywołać.
Po kilku marnych próbach, które skończyły się jedynie drgnięciem potłuczonego kubka, Granger powoli i ze szczegółami wytłumaczyła przyjacielowi jeszcze raz stronę teoretyczną zaklęcia, ale nie wiele to dało i jedynym wyjściem okazała się mozolna nauka, przez praktykę. 
Harry z resztą tak właśnie najbardziej lubił uczyć się zaklęć. Nigdy nie wiedział jakie znaczenie miało machanie różdżką w tę, czy inną stronę, wymawianie zaklęcia z taką, a nie inną intonacją, czy różne tego typu bzdury. Po prostu próbował do czasu, aż się udało, a wtedy powtarzał utarty schemat, ewentualnie starał się go ulepszyć na własny sposób.
Po wielu nieudanych próbach, dał radę w końcu przyciągnąć do siebie ławkę, choć w zamyśle jego czar miał trafić wazon stojący na niej. Hermiona uznała wtedy, że na dziś wystarczy im ćwiczeń, naprawiła czarami potłuczone szkło, które spadło ze stołu, po czym razem wrócili do pokoju wspólnego. 

Gryfon starał się przywoływać jeszcze jakieś małe przedmioty, przy okazji próbując nie rzucać się nikomu w oczy. Niestety, ta krótka rozmowa z Ronem przysporzyła mu jeszcze więcej zmartwień, a plotkujący Gryfoni wcale nie ułatwiali zapomnienia o niej. Harry starał się ćwiczyć w każdej wolnej chwili, co niestety utrudniały mu lekcje, które od poniedziałku znów zajęły mu czas. 

27 sty 2017

II

Chcę was mocno ucałować i podziękować za odzew. Każda wiadomość  jest dla mnie na wagę złota. Zapraszam do wgłębienia się w następny rozdział tej historii, który nabrał kolorów dzięki niesamowitej Kiminari <3.
__________



– Potter, znów wpadłeś na jakiś durny pomysł?
Przed moimi oczami pojawiła się twarz Malfoya. Chłopak wwiercał we mnie zaniepokojone spojrzenie swoich wielobarwnych tęczówek.
– Nie. Dlaczego? – odarłem spokojnie, oparłszy głowę na ręce zgiętej w łokciu.
– Od jakichś dwudziestu minut nie ma z tobą kontaktu. Siedzisz bez ruchu z nieobecnym wzrokiem, wlepionym gdzieś w drugą stronę Sali.
– Może się zakochał – wtrąciła rozmarzonym głosem Pansy. Spojrzenia wszystkich osób, które akurat siedziały tak blisko, że dane im było usłyszeć te słowa, momentalnie zwróciły się w jej stronę, zaraz po tym skierowując podejrzliwy wzrok na mnie.
– Co?! Nie! Ja po prostu... zamyśliłem się – bąknąłem, pąsowiejąc momentalnie, pod naporem tylu ciekawskich oczu.

– No Harry, przyznaj się kto ci wpadł w oko – Zabini, siedzący po mojej lewej stronie dźgnął mnie w żebro.
– Oh, odczepcie się – westchnąłem, odsunąwszy talerz i położyłem głowę na stole, zakrywając ją dodatkowo rękami. Chcąc się jednak upewnić, że temat jest skończony, mruknąłem dobitnie – dla waszej informacji, mam teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie od uganiania się za kimkolwiek.
Zainteresowani rozmową przystali na ten argument, uznając go za dość rozsądny, by w niego uwierzyć.
– Z resztą, zmieniając temat, ojciec powiedział mi, że Rita Skeeter ma zamiar przeprowadzić drugi wywiad z uczestnikami turnieju – zagaił zaraz Malfoy.
– Skeeter? Nie, błagam, tylko mi nie mów że ktoś się na to zgodził! – Poderwałem się momentalnie. – Już dość bzdur nawypisywała w ostanim wydaniu Proroka.
– Harry, nie udawaj, wszyscy wiemy że na wspomnienie rodziców rozklejasz się jak nastolatka ze złamanym serduszkiem, a do Turnieju wciągnąłeś się w pogoni za sławą – zarechotał Blaise.
– Wiedziałem, że akurat ty przejrzysz mnie na wylot – wywróciłem oczami, krzywiąc się brzydko. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Zabini po prostu żartuje, ale na samo wspomnienie głupot, jakie miała wątpliwy zaszczyt przeczytać cała magiczna społeczność, robiło mi się niedobrze. 
– Spytałem ojca, czy nie mógłby czegoś z tym zrobić, ale redaktor naczelny Proroka nie chce w ogóle słyszeć o wycofaniu tego reportażu – mruknął blondyn. – Skeeter jest dla nich jak...
– Kura znosząca złote jaja – przerwał mu Harry, zdając sobie sprawę w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. 
– Jak co, przepraszam? – blondyn, wraz z kilkoma domownikami spojrzeli na Gryfona, jak na jednego z pacjentów oddziału psychiatrycznego Szpitala Świętego Munga.
– Kura, znosząca złote... jaja – powtórzył Harry niecierpliwie, kompletnie tracąc rezon, gdy zdał sobie sprawę z tego, że czystokrwiści towarzysze nie mieli w swoim życiu zbyt wiele okazji, by zapoznać się z kulturą mugoli.
–To takie mugolskie powiedzenie, oznacza kogoś, lub coś przynoszącego łatwy, duży zysk. 
W odpowiedzi Ślizgoni spojrzeli na mnie w sposób, który był ściśle zarezerwowany tylko dla mieszkańców ich domu. Jakby od pierwszej klasy byli go uczeni... Widząc, że sprawa i tak jest przesądzona i w ich mniemaniu postradałem zmysły, uznałem, że nie ma sensu kontynuować tego tematu. Skeeter i tak za chwile wciśnie mi w usta jeszcze gorsze słowa. Jęknąłem głośno, opadając z trzaskiem głową na stół. Zająłem się wyklinaniem w myślach wszystkich bogów, którzy akurat słuchali.
***
Kilka dni później, podczas śniadania stało się coś bardzo nietypowego. Wiecznie pewny siebie, nie przepuszczający żadnej okazji do drwin, lub przechwałek Draco siedział cicho, wyraźnie czym strapiony i zamyślony. Zapytany o przyczynę, jedynie odburknął coś niewyraźnie i machnął w stronę pytającego ręką. 
Dwadzieścia minut później wiedzieliśmy czym był taki zaniepokojony.
– Odłóżcie książki. Nie będą wam dzisiaj potrzebne – głos nietoperza, wchodzącego do swojej sali, potoczył się po całym pomieszczeniu, zagłuszając nawet hałas wywołany trzaśnięciem drzwi. – Macie godzinę, nie mniej, nie więcej, na uwarzenie antidotum. Radzę się dokładnie zastanowić nad wyborem. Zabraknie wam pół minuty, a nie wiadomo czy zdołamy was odratować. – Warczał, szybkim krokiem zmierzając do swojego biurka, o które oparł się plecami. Przysiągłbym, że pod koniec zdania uśmiechnął się pod nosem. – Postanowiłem, podzielić was w pary, z którymi będziecie pracować. Każdy uczeń zrobi antidotum dla osoby, z którą dzieli ławkę. Przekonamy się, czy niektórzy naprawdę zrobili jakieś postępy – warknął jeszcze, ewidentnie kierując te słowa do Dracona. – Gdy skończycie będę podchodził do każdego z was. Macie powiedzieć mi jakie zastosowanie ma wasze antidotum i od razu to sprawdzimy. Zaczynajcie. – Warknął, gromiąc wszystkich uczniów wzrokiem, po czym zajął swoje miejsce za biurkiem nauczycielskim, zabierając się za sprawdzanie jakichś wypracowań.
Cała klasa w zamieszaniu zaczęła przygotowywać niezbędne składniki, lub zastanawiać się gorączkowo co uwarzyć. Ten cały harmider w ogóle mi nie pomagał. W głowie miałem kompletną pustkę. Co niby miałem uwarzyć? Draco uczył mnie wielu receptur, ba! przecież nawet potrafiłem przełożyć je na praktykę, ale teraz... Zerknąłem w moją lewą stronę, widząc, że Malfoy zaczął już siekać korzonki mandragory. To momentalnie nasunęło mi pomysł. Eliksir może nie był najłatwiejszy, ale spokojnie dam radę zmieścić się w wyznaczonym czasie.

Zakasałem rękawy i wlałem do kociołka niewielką ilość ropy z czyrakobulwy, podgrzewając ją na małym ogniu. Od razu wziąłem się za oddzielanie liści od łodyg ślazu, które posiekałem i ostrożnie dodałem do eliksiru, mieszając go jednocześnie.
Gdy na powierzchni pojawiły się pierwsze bąbelki, wypełniłem kociołek dokładnie do połowy wodą, gasząc ogień i zostawiając eliksir do przestygnięcia.
Zacząłem przygotowywać resztę składników, starając się nie słuchać nerwowych szeptów, bulgotania i innych dźwięków towarzyszących testowi. Podczas korepetycji Draco tyle razy powtarzał mi, że muszę być w stu procentach skupiony na warzeniu, że widać w końcu weszło mi to w krew. Z resztą, blondyn twierdził również, że jakość eliksiru w wielkiej mierze zależy od podejścia warzącego. Tłumaczyłem sobie tym moje dotychczasowe, tragiczne wyniki z eliksirów. Ostatnie cztery lata ledwo co zdawałem, w końcu Snape z wielką chęcią deprymował mnie na każdych zajęciach.
Z resztą nie ważne. Wróciłem myślami do obecnej chwili, rozgniatając w palcach ostatnie oko traszki, po czym sprawdziwszy temperaturę kociołka, podpaliłem pod nim największy ogień, dodając wszystkie składniki w idealnej kolejności i czasie, tak, by ostatnia kropla jaszczurzej krwi wylądowała w brązowawym eliksirze idealnie w momencie, gdy znów zaczął się gotować. Zacząłem energicznie mieszać, nie pozwalając by cokolwiek się przypaliło, ani też by jakikolwiek składnik się nie rozpuścił. Po około dwóch - trzech minutach brązowa breja zaczęła rzednąć i zmieniać kolor na żółty. Odetchnąłem w myślach, czując się o wiele pewniej na ten widok. Nie przestając mieszać bulgoczącej cieczy, przyglądałem się jej uważnie, chcąc wychwycić moment w którym kolor będzie idealny. Jedno ponadprogramowe machnięcie łyżką, a będę musiał wszystko naprawiać. Wątpiłem by starczyło mi na to czasu. 
Z żółtego eliksir powoli zaczął robić się zielonkawy, zielony przeszedł w podejrzanie rzygowinowy fiolet, a ten powoli zaczął przybierać czarny kolor. Wpatrywałem się w mój kociołek, bojąc się chociaż mrugnąć, by nie przegapić momentu w którym miałem wyjąć łyżkę. Oczy zaczęły mi już łzawić, nie mówiąc o tym, że para całkowicie osiadła mi na okularach, ale starałem się patrzeć ponad nimi, zsuwając je wolną ręką na czubek nosa. 
 W końcu ujrzawszy smolistą czerń, momentalnie wyciągnąłem drewnianą chochlę, opadając ciężko na krzesło i zaczynając odliczać. Sześć, pięć, cztery, trzy, dwie, jedna - mogłem zgasić ogień pod kociołkiem.
Odetchnąłem cicho, ścierając kropelki pary z czoła i przecierając okulary o skraj szaty. Mogąc znów normalnie widzieć, sprawdziłem godzinę na zegarze wiszącym tuż nad biurkiem nietoperza. Niemalże idealnie. Do końca testu zostały niecałe cztery minuty. Odwróciłem się, z ciekawością przyglądając klasie. Zabini i Pansy siedzący tuż za nami też już skończyli, Crabbe i Goyle byli osmaleni czymś czerwonym na twarzy, Ron gorączkowo mieszał w swoim kociołku, wyglądając na przerażonego, a Hermiona zdawała się wyjątkowo zadowolona z siebie. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, co też odwzajemniłem i odwróciłem się w stronę Malfoya, który właśnie z gracją siadał na swój stołek.
– Co uwarzyłeś? – szepnąłem cicho, kątem oka zauważając, że Snape wstaje z miejsca.
– Antidotum na jad Tajpana Pustynnego – odparł wyraźnie z siebie dumny.
– A zdajesz sobie sprawę, że żeby przetestować twój eliksir potrzeba tego jadu, prawda...?
– Skoro wszyscy już skończyliście i macie czas żeby plotkować... – odezwał się głośno Mistrz Eliksirów – zaczniemy od pierwszych ławek.
– Oświeć klasę Potter, co takiego starałeś się... uwarzyć – sarknął nauczyciel, stając tuż przed moją i Malfoya ławką. Z zarezerwowaną tylko dla mojej osoby dozą nienawiści i obrzydzenia, wpatrywał się w moje oczy, nie zaszczyciwszy mojego kociołka nawet spojrzeniem.

– Antidotum na Wywar Żywej Śmierci.
– Ciekawe. Mogę się zgodzić, że sama odtrutka ewentualnie jest w zasięgu umiejętności jakiegoś wyjątkowo uzdolnionego czwartoklasisty, jednakże – wzrok Snape'a przebił mi głowę na wylot – skąd taki ignorant, jak ty słyszał o wywarze na poziomie OWTMów?
– Podczas korepetycji zostałem zmuszony do przeczytania leksykonu eliksirów – mruknąłem w odpowiedzi, nie dając się złamać wzrokowi mistrza eliksirów. 
– Niech będzie... Bądź jednak pewny, że jeśli pan Malfoy nie wybudzi się ze śpiączki, obydwu czeka powtórka z całego materiału – warknął. – A teraz, co tutaj mamy? – Snape całkowicie stracił mną zainteresowanie i pochylił się nad kociołkiem Dracona. – Tajpan Pustynny, hm? – mruknął jakby sam do siebie, po czym obrócił się na pięcie i zniknął w składziku przylegającym do klasy.
Wracając, trzymał w dłoniach dwa maleńkie flakoniki.
– Potter, wyciągnij do mnie rękę i podwiń rękaw – polecił mężczyzna, co też z wyraźnym wahaniem zrobiłem. Nietoperz z satysfakcją ścisnął mój nadgarstek, przykładając różdżkę do mojej żyły i rozciął mi skórę, sprawiając że po mojej ręce zaczęła ciurkiem lecieć krew.
Większość dziewcząt wstrzymała oddech, przyglądając się z przerażeniem tej scenie, podczas gdy nauczyciel odkorkował magicznie flakonik. Przeniósł na moją otwartą ranę kilka kropel jadu, od razu zamykając magicznie ranę. Przysiągłbym, że mruczał pod nosem coś, co brzmiało jak... vulnera sanentur.

Uznałem że warto zapamiętać to zaklęcie i straciłem przytomność.
***
Gdy tylko zacząłem coś kojarzyć złapałem się za głowę, czując jak ból niemal mi ją rozsadza.
– Widać Potterowi nic nie jest – usłyszałem głos nietoperza. 
Delikatnie rozchyliłem powieki. Wokół stali chyba wszyscy uczniowie, wlepiając we mnie przerażony, lub zaciekawiony wzrok. Omiotłem ich szybko spojrzeniem, nigdzie jednak nie widząc Rona. Najwyraźniej spisał mnie już na straty. Hermiona jednak, miała całe załzawione oczy, a Draco przyglądał mi się przerażonym spojrzeniem.
– Naprawdę, mogłeś sobie wybrać jakieś inne antidotum – jęknąłem do blondyna. – Głowa mi pęka.
– Przyczyną akurat nie jest mój eliksir, tylko to, że przypierniczyłeś głową o posadzkę – odchrząknął chłopak, wyraźnie się uspokajając i na powrót przybierając swój naturalny wyraz twarzy.
– Sprawdzimy jeszcze skuteczność eliksiru pana Pottera, a wtedy pan, panie Malfoy odprowadzi go do skrzydła szpitalnego – zabrał głos Snape, gdy ja przytrzymując się stołu, postarałem się usiąść na krześle. – Nie chcielibyśmy, żeby ikona czarodziejskiego świata skończyła ze wstrząśnieniem mózgu – dodał zjadliwie, po czym machnął w stronę Dracona. – Proszę się częstować, panie Malfoy.
Draco niespiesznie ujął flakonik, który stał tuż przed nim na stole, odkorkował go, po czym powąchał niepewnie. Spojrzał jeszcze na mistrza eliksirów, z pewnością mając nadzieję, że ten oszczędzi mu cierpień. Widząc jednak niezachwianą, niedostępną postawę mężczyzny, w końcu zdecydował się na połknięcie cieczy.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Całe ciało blondyna zwiotczało, dosłownie zawisając na oparciu krzesła, a klatka piersiowa powoli zastygła w bezruchu. Snape spokojnie zanurzył chochlę w moim kociołku, po czym wlał go do gardła uczniowi, tak... jakby był pewny, że moje antidotum zadziała! Po kilku chwilach blondyn otworzył szeroko oczy, krztusząc się i łapczywie wdychając powietrze.
– Coś ty tam dodał, co za paskudztwo... – jęknął zdartym głosem, patrząc na mnie z wyrzutem załzawionymi, od kaszlu oczami.
– Możecie iść. – Zawyrokował niewzruszony nietoperz, nawet nie racząc pół słowem skomentować naszych eliksirów. Niech go Cruciatus...

Draco, nie mogąc sobie odpuścić sceny, pokasłując teatralnie, wyprowadził mnie z lochu, pilnując bym aby przypadkiem, nie daj Merlinie, nie stracił znów przytomności.
– Nie rozumiem po co w ogóle idziemy do Pomfrey – mruknąłem, gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi. – Wolałbym zobaczyć efekty mikstur innych uczniów... jak to jest, że inni mogli, a my nie?
– Myślę, że Severus do ostatniej chwili był szczerze przekonany, że cię udupi – powiedział Draco, wcale nie przejmując się swoim słownictwem. – Ah, i mnie przy okazji też. Dobra robota, Harry!
– Nie wierzyłeś, że mi się uda, prawda? – mruknąłem kąśliwie.
– No... może trochę w ciebie wierzyłem – odparł, w ogóle nie tracąc dobrego humoru.
– Bardzo dziękuję... – sarknąłem, zaplatając ręce na piersi.
– Koniec końców, wysokie stopnie mamy nie wyjęte.
***
Tak jak się spodziewałem, gdy tylko zbadała nas zaklęciami diagnostycznymi, Pomfrey, kręcąc nosem wyrzuciła nas obu ze skrzydła szpitalnego. Przez kilka następnych dni po szkole krążyły plotki ażebym to zamordował Malfoya na lekcji eliksirów, lub, co akurat było bliższe prawdy, że Hermiona Granger nie opuści skrzydła szpitalnego aż do pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego. Szczęście tym razem nie dopisało dziewczynie, bo gdy jej udało się uwarzyć znakomity eliksir, jej partner stworzył, cytując samą zaaferowaną „bulgoczącą, plastelinopodobną breję w kolorze wymiocin", którą Snape jednak kazał Gryfonce wypróbować. Skończyło się to konwulsjami i poważną niestrawnością.
Cały następny tydzień organizm dziewczyny buntował się przed przyjęciem jakichkolwiek pokarmów. Pomfrey zagroziła, że jeśli Gryfonka opuści skrzydło szpitalne, by wymknąć się na lekcje poda dziewczynie podwójną dawkę Eliksiru Weasley'a, więc w  ten sposób Hermiona spędziła kilka dni leżąc na łóżku szpitalnym, a mnie udało się odwiedzać ją codziennie, pod pretekstem przynoszenia notatek z lekcji, na które uczęszczaliśmy razem. To bardzo poprawiało jej humor i dowiedziałem się na przykład, że Ron odwiedził ją tylko raz, by wydukać jakieś przeprosiny, lub, że Snape wysłał jakiegoś nierozgarniętego pierwszaka, by dowiedział się od pani Pomfrey, czy z Hermioną wszystko w porządku. Doszliśmy do wniosku, że nietoperz po prostu obawiał się o swój stołek. Któregoś razu spotkałem nawet bliźniaków, którzy byli czymś bardzo podekscytowani, lecz pytani o powód, odparli jedynie, że chodzi o Turniej i momentalnie ulotnili się ze skrzydła szpitalnego. 

Od tamtego momentu znów zacząłem zamartwiać się zbliżającym się nieubłaganie dniem. Wiedziałem tylko tyle, że pierwsze zadanie ma poddać próbie naszą odwagę i umiejętności. Fakt, że zadania były ustalane z myślą o starszych i bardziej doświadczonych zawodnikach, nie napawał optymizmem. Popadałem w lekką paranoję, gdyż z dnia na dzień coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wszyscy wokół wiedzą już, na czym będzie polegać ten sprawdzian i kpią sobie z mojej niewiedzy. Moje zachowanie niemożliwie irytowało Malfoya. Choć jakby się zastanowić, to przypuszczałem, że w moim przypadku nawet nierobienie niczego też w końcu doprowadziłoby do tego, że Książe Slyherinu wściekłby się na mnie. Pomimo dobitnych argumentacji Ślizgonów, iż żadne z nich nie zna treści pierwszego zadania, moja postępująca paranoja nie pozwoliła mi uwierzyć w tę wizję świata, więc podchodziłem do tego tematu bardzo sceptycznie, oczywiście nadal irytując wszystkich wokół. Co jednak było dla mnie najbardziej zaskakujące, prócz kilku obelg i próbie fizycznego odreagowania na mojej osobie, nikt wśród mojej małej grupki znajomych nie zrezygnował z mojego towarzystwa, ani żadne nie zaczęło się zachowywać jak, nie przymierzając cała reszta uczniów Hogwartu.
Muszę przyznać, że udało mi się stworzyć wraz ze Ślizgonami naprawdę zabawne wspomnienia. Jedną z ich ulubionych rozrywek było dokuczanie pierwszakom. Podkładanie zaczarowanych ropuch, lub jaszczurek do jedzenia młodych Puchonów lub Gryfonów, było ich niemal codziennym zajęciem, magiczne majstrowanie przy ławach i krzesłach zostawiali sobie na sprawdziany, dla bardziej nierozgarniętych uczniaków mieli w swoim repertuarze iluzje optyczne, korytarzy, które nie istniały, lub znajdywały się w całkiem innym miejscu, wybuchającą owsiankę rezerwowali na weekendy, a, gdy tylko mieli humor podmieniali męskie szaty pierwszaków z damskimi. Najlepszą jednak częścią tej zabawy było to, że jeszcze nigdy żadne z nich nie zostało przyłapane na gorącym uczynku. Ślizgoni spytani o powód, tylko wzruszali ramionami i odpowiadali „od zawsze, po prostu tak było". To tak, jakby Hogwart sam pozwalał na te żarty.
Myślę, że w pełni zostałem zaakceptowany przez ślizgońską społeczność, gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg salonu Slytherinu. Draco przyprowadził mnie tam pod jakimś błahym pretekstem, którego, szczerze mówiąc, już nie pamiętam. Musiałem udawać, że nigdy wcześniej nie byłem w tej części lochów, że jest to dla mnie nowe, niesamowite doświadczenie i że mój mały gryfoński umysł nie poradzi sobie bez uprzedniego oprowadzenia po włościach ślizgonów, ale, widząc jaką radość im to sprawia,  nie miałem nic przeciwko tej scence. Ślizgoni wyglądali na naprawdę dumnych ze swojego salonu i historii, która się z nim wiąże. Co ciekawe, byli również przekonani, że wszystkie te meble pochodzą jeszcze z czasów Salazara i są tak świetnie zakonserwowane magicznie. Gdyby to była prawda, to musiałbym przyznać że nasze wytarte sofy i dywany w salonie Gryffindoru też stosunkowo dobrze się trzymają, chociaż nie dorównywały nawet w małym stopniu meblom znajdującym się w lochach.
Oczywiście, w ciągu pierwszych dni, gdy zdarzało mi się przebywać w salonie Slytherinu kilku starszych uczniów spoglądało na mnie nieprzychylnym wzrokiem, dając mi do zrozumienia, że moja obecność jest dla nich niekomfortowa, jednak z czasem najwyraźniej się do tego przyzwyczaili, tak samo, jak wcześniej przyzwyczaili się do mojej obecności przy ich stole w Wielkiej Sali.
Zdecydowanie zauważalnym plusem mojej zmiany stron było to, że poprawiły się moje oceny. Draconowi zależało żeby nasze wyniki w nauce były w miarę przyzwoite. Ojciec bardzo często wysyłał mu różne księgi, które studiowaliśmy wieczorami. Nauka nigdy nie była dla mnie zbyt atrakcyjna, Ron zawsze odwlekał ją na ostatnią chwilę, angażując mnie w różne gry i zabawy, a Hermiona... jeśli chodzi o lekcje, zawsze traktowała nas z góry, jak półgłówków i na samą myśl od razu odechciewało się chociaż otwierać podręczniki. Samemu zaś... nie mogłem znaleźć motywacji, ani chęci... po prostu często wolałem wyjść z założenia, że przepisanie tekstu z podręcznika to wystarczający trud, by odrobić zadanie domowe, a wiedza, którą wyniosę z lekcji wystarczy żeby zdać test.
Nauka ze Ślizgonami wyglądała o wiele zabawniej. Siadywaliśmy na jedwabnych poduszkach, przy marmurowym kominie w salonie, opatulając się kocami z sypialń, księga lewitowała przed nami, oświetlana blaskiem ognia i często omawialiśmy zaklęcia, lub zagadnienia, porównując doświadczenia, lub praktykując, tłumaczyliśmy sobie pojęcia, gdy któreś z nas ich nie znało, skrzaty domowe niepostrzeżenie, cały wieczór dostarczały nam napojów i przekąsek, a gdy robiło się już za późno i godzina zmuszała nas do zakończenia spotkania, nie mogliśmy doczekać się następnych zajęć.
***
Wracając jednak do Turnieju, w wolnych chwilach niemal traciłem zmysły zamartwiając się tym. Lekcje OPCM'u przynosiły mi dodatkowe pokłady stresu, bo jednocześnie, gdy Szalonooki Moody, wyraźnie traktował mnie jak swojego ulubieńca, to nie potrafił powstrzymywać się przed złowróżbnymi aluzjami na temat przyszłego zadania. Jego ulubioną uwagą było:
 „Potter myśl! Co możesz zrobić, żeby dorównać umiejętnościom Diggory'emu, Krumowi i Delacour?" 
A ja nie miałem kompletnie pojęcia! Jakim cudem miałem pokonać przepaść czterech lat nauki? Zwłaszcza, że treść zadania też była dla mnie zagadką!
Powoli przyzwyczajałem się do planu, że po prostu spróbuję przeżyć.