4 sie 2023

TO WCALE NIE KONIEC ❤️

Drodzy, 

Ta platforma (jak i fanfiction.net) kompletnie nie wspiera twórców. Publikowanie postów jest utrudnione, ale też nie widzę ruchu na stronie, w związku z tym rezygnuje z kontynuowania współpracy z bloggerem. Mam nadzieję, że wy wszyscy którzy jeszcze korzystacie z tego serwisu zrozumiecie mnie i wspólnie będziemy kontynuować przygodę Harry'ego i Toma na wattpadzie lub na AO3. 

Z mojej strony pozostaje tylko zaprosić Tutaj lub tutaj ❤️ 
 
Do zobaczenia 🌈🌈🌈

19 lip 2023

XXII

XXII
– Potter nie zbliżę się do tego drzewa, nie jestem samobójcą! – wieczorną ciszę, panującą na błoniach, przerwał głośny wzburzony szept Draco Malfoya.
– Ciszej – upomniał go szybko Harry, rozglądając się nerwowo po okolicy. – Nic nam się nie stanie, zaufaj mi.
– Zaufać, zaufać! Łatwo ci mówić, na twoich barkach nie leży odpowiedzialność przedłużenia szlachetnego rodu Malfoy – odparł histerycznym szeptem blondyn.
– Co? – Harry odwrócił się do przyjaciela, z nietęgą miną.
– Ach, nie ważne – burknął Ślizgon, machnąwszy ręką.
Potter zmarszczył brwi, ale postanowił puki co nie drążyć tego tematu. Wyciągnął na wszelki wypadek różdżkę i spowalniając bezpiecznie kroku, zbliżył się do magicznego sęku, znajdującego się na wysuniętym konarze Wierzby Bijącej. Dźgnął go ostrożnie koniuszkiem różdżki i widząc, jak drzewo momentalnie znieruchomiało, westchnął bezgłośnie z ulgą.
Tuż za swoimi plecami usłyszał zszokowane sapnięcie.
Odwrócił się do przyjaciela, uśmiechając się do niego szeroko.
– Mówiłem, że nic nam się nie stanie.
– Dobra, dobra, ale jak się niby dostaniemy do Wrzeszczącej Chaty? – mruknął kąśliwie blondyn.
– Tajnym przejściem – odparł Gryfon i już znacznie pewniejszym krokiem ruszył w kierunku pnia drzewa, skrywającego wejście do tajnego przejścia. Nie odwracał się nawet, obawiając że zobaczy zniesmaczoną minę Malfoy'a. W pełni wystarczało mu, że słyszy za sobą kroki przyjaciela.
Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym tunelu, szepnął krótko:
Lumos – i czując coraz bardziej narastające podekscytowanie, ruszył w znanym sobie kierunku. Prosto do starego, opuszczonego budynku na skraju Hogsmeade.
Gdy w końcu dotarli na miejsce Harry z podekscytowaniem przykucnął przy zniszczonym kominku. Draco zaś spacerował po posiadłości, co chwilę krytykując stan znajdujących się tam mebli i ogólny - domostwa.
– Pst, Harry – w tumanach kurzu i starego, wygasłego już pyłu, pojawiła się twarz Syriusza.
– Jestem, Syriuszu – odparł momentalnie Potter, nie kryjąc podekscytowania.
Nie widział ojca chrzestnego od ledwo dwóch miesięcy, a czuł się tak, jakby to były już lata. Zwłaszcza, że postać Blacka bardzo się zmieniła.
Nie miał już chorobliwie wystających kości policzkowych i zapadniętych, zasinionych oczu, zamiast tego, jego buzia stała się kształtna i zdrowsza, jego włosy też nie były już poplątane i poklejone brudem, tylko czyste, o zadbanych, opadających na ramiona lokach.
– Wybacz, że tak długo się nie odzywałem, ale... – zaczął niepewnie Black, ale z głębi kominka rozległ się przytłumiony i zniekształcony, zniecierpliwiony głos.
– Och, pokaż mi go!
Syriusz zdążył tylko wykrzywić twarz w niezadowolonym geście i jego głowa zniknęła tak, jakby został siłą wyciągnięty z kominka. Na jego miejscu pojawiła się twarz Remusa Lupina.
– Profesor Lupin! – brunet niemal krzyknął z podekscytowania, zaraz odwracając się do swojego przyjaciela, który stał nieco z boku, przyglądając mu się bez słowa, z uniesioną brwią.
– Nie jestem już twoim nauczycielem, Harry – poprawił go z uśmiechem wilkołak. – Widzę, że jesteś cały i zdrowy – dodał z ulgą, przyglądając się z uwagą gryfonowi. – Bardzo żałuję, że nie mogę cię wspierać w Hogwarcie podczas trwania Turnieju – dodał, wzdychając ciężko, jednak niemal od razu się reflektując, dodał – ale Syriusz wspominał mi, że zatroszczyłeś się już o odpowiednią opiekę – zaśmiał radośnie, odwracając głowę w stronę opierającego się kolumienkę łóżka, Dracona. – Dobry wieczór, Draco.
– Yhm, dobry wieczór – mruknął niepewnie Ślizgon, wyraźnie czując się niekomfortowo.
– Właśnie – znów z kominka wydobył się zniekształcony głos i tym razem głowa Syriusza pojawiła się w nim, już bez wcześniejszej szarpaniny. – Niezwykle mi pomogłeś i nie wiem jak mogę ci się w tej sytuacji odwdzięczyć – zaczął pewnie – ale dziękuję Draco i deklaruję ci, że mam u ciebie dług wdzięczności, do końca mojego życia.
– Niemądrze jest rzucać takimi deklaracjami – odparł Malfoy, podchodząc powoli do kominka.
– Nie musisz mnie pouczać, dzieciaku. Nie tylko ty pochodzisz ze szlacheckiego rodu, pełnego bezspornych zasad – zaśmiał się serdecznie Syriusz. – Moje życie i tak nie jest wiele warte, a osądowi Harry'ego ufam.
– Weasley i Granger? – Prychnął kąśliwie Draco, kucając koło gryfona, przy kominku.
– Dzięki Hermionie nadal żyję – odparł Black, uśmiechając się szczerze.
– Jest to, muszę przyznać, jakaś zasługa – mruknął blondyn.
– Syriuszu, jesteś teraz na Grimmauld Place? – wtrącił się Harry, chcąc z powrotem włączyć się do rozmowy.
– Tak – odparł mężczyzna. – Opinia Dracona, co do własności domu Blacków, okazała się trafna.
– Och i profesor Lupin przybył do ciebie w odwiedziny? – dopytywał się Gryfon.
– Nie jestem twoim profesorem – z kominka znów rozległ się niewyraźny, rozbawiony głos.
– Yhm, tak... tak przybył w odwiedziny – odparł Syriusz, wyglądając na nieco zakłopotanego.
– Cieszę się że masz towarzystwo, samotnie napewno było ci ciężko... A jak Hardodziob?
– Trzymam go na poddaszu – odpowiedział starszy, widocznie wdzięczny za zmianę tematu – ale puki co jest nieco niezadowolony, bo nie pozwalam mu wylatywać na zewnątrz.
– Pamiętam, że Hagrid mówił, że Dziobek lubił wdychać świeże powietrze.
– Cóż, puki mój temat nieco nie ucichnie, wypuszczanie go samopas jest zbyt niebezpieczne. Gdyby ministerstwo zauważyło, samotnego Hipogryfa w okolicach Londynu, myślę, że szybko powiązaliby go ze zbiegłym skazańcem... a nawet i dwoma, a to mogłoby ich do nas doprowadzić.
– Rozsądnie – mruknął Draco, chcąc nieco podkreślić swój udział w rozmowie.
– Syriuszu... myślisz, że jest szansa... że może, mógłbym cię odwiedzić? – spytał niepewnie, nawet nie mając odwagi odwrócić wzroku w stronę Dracona.
– Na pewno nie teraz – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie smutniejąc – ale może za jakiś czas, kiedy wszystko się uspokoi...
– Mhm...
– Harry, a jak ci idą przygotowania do trzeciego zadania Turnieju? – uczniowie znów usłyszeli zniekształcony głos Lupina.
– Sam nie wiem... nie zdradzili nam puki co, na czym będzie polegać, więc przygotowujemy się z Draco... ee...
– Holistycznie – podpowiedział mu blondyn.
– Właśnie!
– No dobrze... ale w razie gdybyś czegoś potrzebował, proszę wyślij sowę. Oczywiście nie za często! Nie możemy zapomnieć, że Syriusz jest i póki co nic nie wskazuje na to, że mógłby przestać być, skazanym na śmierć, niebezpiecznym zbiegiem z Azkabanu.
– Po co tyle dramatyzmu – mruknął Syriusz, wywracając oczami. – No dobrze, Harry – podjął decyzję – chciałem cię tylko zobaczyć... i możliwie uspokoić, ale teraz wracajcie już do Hogwartu, jest wystarczająco późno, żebyście mogli narobić sobie kłopotów.
– Nie narobimy, wziąłem ze sobą Pelerynę Niewidkę – zaczął brunet od razu, nieco buńczucznym głosem, nie chcąc tak szybko przerywać rozmowy z ojcem chrzestnym.
– Syriusz ma rację, Harry – odezwał się Lupin. – Powinniście już dawno być w łóżkach.
Harry nie skomentował tej uwagi, jednak będąc świadomym jej niesprawiedliwości skrzywił się, unosząc obie brwi. Może i chciał się jakoś odszczekać, ale wciąż czuł do swojego byłego nauczyciela niezwykły respekt.
– Proszę, pisz do mnie Syriuszu – zamiast uwagi, w końcu zdecydował się na, może nieco żałosną, ale utęsknioną, dziecięcą prośbę.
– Będę pisał tyle ile tylko będę mógł – obiecał mu Black.
Czując nieprzyjemny ucisk na piersi pożegnali się i w końcu w pokoju we Wrzeszczącej Chacie znów zapadła cisza.
– Wracamy? – po chwili odezwał się Draco, dotykając delikatnie ramienia przyjaciela.
– Mhm... – mruknął niechętnie chłopak i powoli zawrócili w stronę błoń Hogwartu.
***
Czerwiec zawitał niespodziewanie szybko. Syriusz rzeczywiście wywiązywał się z obietnicy danej Harry'emu i co kilka tygodni wymieniali się sowami. Mężczyzna był na Grimmauld Place bezpieczny, a Remus zamieszkał z nim na stałe. Harry z każdym listem widział, jak pismo ojca chrzestnego się stabilizuje, a z czasem wiadomości stają się coraz weselsze.
Harry czuł ogromne wsparcie od najbliższych, Draco wspierał go możliwie w każdej możliwej kwestii, starszy Malfoy i Lupin na własne sposoby podsyłali im materiały do nauki nowych zaklęć (oczywiście skrajnie różnego pochodzenia), Moody w swój dziwny szorstki sposób czasem łapał go na korytarzu i przepytywał z zaklęć obronnych i ofensywnych, Snape odpuścił mu już systematyczne spotkania i teraz widywali się już tylko raz na jakiś czas, żeby podtrzymać efekt nauki, a Hermiona, za co był niezwykle wdzięczny, zajmowała czas Rona, tak że niemal go nie widywał.
Ludo Bagman, zgodnie z obietnicą zdradził reprezentantom szczegóły trzeciego zadania równo miesiąc przed wyznaczonym terminem zakończenia Turnieju. Choć może słowo szczegóły, było nieco nad wyraz... Pracownik ministerstwa okazał się być bardzo tajemniczy. Zdradził tylko, że zadanie obędzie się na specjalnie przygotowanej do tego arenie, mieszczącej się na błoniach, jeziorze i w lesie koło Hogwartu i że każde z uczestników będzie musiało odnaleźć cztery części układanki. Dopiero skompletowanie wszystkich części dedykowanej sobie figurki poskutkuje zakończeniem trzeciego zadania Turnieju Trójmagicznego.
Harry czuł się raczej przygotowany. Jeśli tylko nikt nie każe mu szukać części jego figurki w Czarnym Jeziorze czuł, że poradzi sobie z wszystkimi przeszkodami, niezależnie od tego czym okażą się być.
***
Dwudziestego czwartego zostały odwołane wszystkie lekcje, więc niemal cała szkoła wrzała od domysłów na temat Turnieju. Harry starał się nie pokazywać w miejscach pełnych uczniów, chcąc uniknąć bycia w centrum uwagi. Na śniadaniu pojawił się bardzo wcześnie, spożywając je w towarzystwie skrzatów domowych, które w pośpiechu polerowały stoły, wymieniały rozpuszczone świece i przygotowywały pomieszczenie do podania pierwszego posiłku. Po jedzeniu udał się do jedynego znanego mu miejsca, w którym najciężej było go znaleźć - wieży astronomicznej.
Gdy stanął już na balkonie i oparł o kamienną balustradę, uśmiechnął się nostalgicznie, przymykając oczy. Chcąc, nie chcąc nie mógł się oprzeć chęci zanurzenia w swój umysł. To miejsce przypominało mu, jak robił to jeden z pierwszych razów i nie chciał się zmuszać do walki ze swoimi pragnieniami.
Lekcje oklumencji nauczyły go, wydawałoby się, idealnie to kontrolować. Nie pozwalał sobie już odcinać się całkowicie, zawsze jakaś cząstka jego umysłu pozostawała czujna i nasłuchiwała czy w jego otoczeniu nie pojawi się nikt niepożądany.
Tak było i tym razem. Zsunął się plecami po kamiennej ścianie, siadając na balkonie wieży i odchylając głowę odpłynął w miękką, przyjemną czarną marę.
Nigdy nie wiedział ile trwał jego relaks. W jego głowie nie istniało pojęcie czasu, gdy więc, w pewnym momencie, poczuł się zaalarmowany czyimiś ciężkimi krokami, momentalnie otworzył oczy, sięgając po różdżkę.
– Bardzo dobry czas reakcji, Potter – pochwalił go Moody, pokonując ostatnie stopnie schodów. – A teraz, z łaski swojej schowaj różdżkę, bo gotów jestem zdematerializować ci rękę w samoobronie.
– Dobra rada – mruknął Gryfon, z uśmiechem chowając różdżkę do rękawa szaty.
To musiałby być doprawdy komiczny widok. Jedną rękę oszpeconą przez Moody'ego bezproblemowo udawało mu się ukrywać pod rękawem ubrań, ale gdyby drugą miał zwyczajnie stracić... to mogłoby nie ujść uwadze gapiów.
– Jak się czujesz, Potter?
– Raczej w porządku – odpowiedział, podciągając się do pozycji stojącej i pozwalając profesorowi stanąć koło niego.
–Czy ty... myślałeś może... w jaki sposób zakończy się turniej? – mruknął profesor po dłuższej chwili milczenia, wpatrując się w dal.
– Będę miał... odrobinę spokoju? – zaśmiał się kąśliwie Harry.
– A gdyby tak się nie stało?
– Coś pan sugeruje? – Gryfon zmarszczył brwi, przyglądając się poranionemu profilowi dorosłego.
– Nic, o czym wolno mi teraz mówić – odparł, odwracając twarz w stronę Harry'ego. – Polubiłem cię, Potter i... obawiam się decyzji, którą możesz za niedługo podjąć...
– Jakiej decyzji? Czy podczas turnieju stanie się coś złego?
– Intuicja Potter, dobra intuicja – pochwalił go słabo Moody. – Ale jak mówiłem, nie jestem ani w miejscu, ani pozycji, żeby ci cokolwiek zdradzać. Mam tylko nadzieję, że w odpowiednim momencie podejmiesz odpowiednie decyzje.
– Nie rozumiem, dlaczego jest pan tak tajemniczy. W końcu, jeszcze nigdy dotąd zasady nie stanowiły dla pana takiego problemu.
– Powiedzmy, że... gdy tylko się tu pojawiłem, od samego początku kierowałem się jedną – odpowiedział tajemniczo, znów odwracając wzrok w stronę horyzontu. – Ale to czego ani ja, ani... – Moody zamilkł na chwilę, jakby wypowiadał to imię bezgłośnie – nie przewidzieliśmy, to to, że alogicznie poczuję do ciebie jakiś rodzaj sympatii, że się do ciebie przywiążę.
Harry patrzył na mężczyźnie niezrozumiale. Musiał przyznać, że Moody, zaraz po Lupinie, był nauczycielem Obrony, który nauczył go najwięcej. Cały rok w swój dziwny sposób troszczył się o niego, ratując z kilku nieciekawych sytuacji, nawet raz chroniąc go przed samym Malfoy'em.
Nie rozumiał dlaczego Alastor zachowywał się nagle tak, jakby mieliby się już nigdy nie spotkać. Czuł, że dalsze dociekanie niczego nie da, a ewentualnie tylko zdenerwuje byłego aurora, ale mimo tego, chciał wiedzieć. W końcu nie codziennie widywał Szalonookiego w takim stanie. Nie wiedział tylko jak ma do niego dotrzeć. Gdyby to był Draco, to pewnie przytuliłby go, pocieszył i powiedział, że ma nie gadać głupstw, ale Moody? W życiu nie przytuliłby tego szaleńca! Nie zdążyłby pewnie nawet wyciągnąć ręki, a padłby martwy, trafiony samoobronną Avadą.
– No, no dobrze Potter – podjął proferor, jakby reflektując się nagle. – Zbliża się godzina wznowienia turnieju, powinieneś już ruszać na błonia.
– Tak, pewnie – odparł tępo, czując się coraz bardziej niekomfortowo.
– Powodzenia, Potter – mruknął Moody, rozciągając twoje blizny w brzydkim uśmiechu i dość brutalnie poklepał chłopaka po ramieniu.
– Dziękuję profesorze – odpowiedział jeszcze i pewnym siebie krokiem ruszył po schodach, w dół wieży astronomicznej. Dziwny dyskomfort towarzyszył mu jeszcze przez całą drogę na błonia i gdyby nie brutalne uderzenie w tył głowy, pewnie by się z niego nie otrząsnął.
– Gdzieś ty był przez cały poranek?!
Harry'emu ukazała się wzburzona twarz Draco.
– Och, szwendałem się po Hogwarcie – odparł jeszcze odrobinkę nieprzytomnie.
Szwendał się po Hogwarcie – powtórzył wzburzony blondyn. – Myślałem, że Diggory, albo inny reprezentant potraktował cię jakąś klątwą i leżysz teraz nieprzytomny w jakimś korytarzu!
– Bez przesady – zaśmiał się Harry. – Myślę, że nie ryzykowaliby dyskwalifikacją.
– A jaką masz pewność? – burknął Ślizgon, przyglądając się uważnie przyjacielowi. – Zjadłeś coś dzisiaj?
– Tak, śniadanie.
– Lepsze to niż nic – mruknął pod nosem. – No dobrze, a jak nastawienie. Nie martwisz się za bardzo?
– Niee, nie koniecznie – odparł Gryfon, wzruszając ramionami – ale miałem przed chwilą przedziwną rozmowę z Moodym...
– A ten czego od ciebie chciał? – burknął blondyn, ewidentnie nadal żywiąc do nauczyciela urazę.
– Sam nie wiem... był strasznie tajemniczy. Zachowywał się tak, jakby miało się stać coś niedobrego...
– Moody to stary paranoik, nie przejmuj się nim – prychnął Malfoy. – Jesteś świetnie przygotowany, śmiem twierdzić, że nawet lepiej, niż reszta uczestników. Znalezienie tych odłamków nie będzie dla ciebie żadnym problemem.
– Dzięki, Draco – Harry uśmiechnął się do przyjaciela szczerze. – Gdyby nie ty, to pewnie już dawno bym zginął w tym turnieju.
– To oczywiste – prychnął blondyn, starając się butą zatuszować swoje zdenerwowanie.
Nieubłaganie zbliżali się już do ogromnych trybun, postawionych przez Zakazanym Lasem. Jeszcze kilka kroków i będą musieli się rozstać, a Harry dalej czuł, że dziwny nastrój Moodiego nadal mu się udzielał. Czuł, że coś się stanie, coś złego i nie będzie już mógł więcej zobaczyć Malfoya.
– Draco... – zaczął niepewnie, ale czując, że i tak nie powie niczego rozsądnego, złapał nadgarstek przyjaciela i pociągnął go w swoją stronę, zamykając w objęciu swoich ramion. W pierwszej chwili czuł, jak całe ciało blondyna zesztywniało, zaraz jednak rozluźniając się i oplatając swoje ramiona wokół talii bruneta.
Stali tak nieruchomo poddając się chwili, czując jednak, że z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zbliżają się, do stania szkolną sensacją. W końcu bez słowa odwrócili w stronę trybun i podjęli przerwaną wędrówkę.
– Powodzenia bliznowaty – westchnął Draco, gdy podeszli pod namiot reprezentantów.
– Trzymaj za mnie kciuki – uśmiechnął się Harry i wszedł do namiotu, w którym czekali już pozostali reprezentanci, Ludo Bagman i trzej dyrektorzy szkół.
– Jesteśmy już wszyscy, świetnie, świetnie – ucieszył się Bagman, od razu przechodząc do rzeczy. – Jak już wiecie, każde z was będzie musiało odnaleźć cztery części takiej oto figurki – mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń i wskazał na nią różdżką, mrucząc po nosem zaklęcie.
Na wyciągniętej ręce mężczyzny pojawiła się około dwudziestocentymetrowa, kamienna figurka przedstawiająca motyla.
– Wasze egzemplarze są podzielone w ten sposób – Ludo machnął różdżką, a figurka rozłączyła się tak, że wszystkie cztery skrzydła unosiły się teraz osobno. – Oczywiście, żeby nie było zbyt łatwo, czekać na was będą utrudnienia. Na arenie spotkacie różne niebezpieczeństwa, a dodatkowo będziecie mieć możliwość przejęcia części figurki waszego przeciwnika. Oczywiście sposób, w jaki się między sobą później dogadacie, zostawiam waszej luźnej interpretacji – uśmiechnął się, puszczając oczko do uczestników. – Jak rozróżnić figurki - z pewnością zapytacie! Otóż każdy z czterech motyli ma inny kolor. Dla panny Delacour niebieski – Bagman znów machnął różdżką i kamień zmienił swój kolor. – Dla pana Kruma czarny – czarodziej zmienił kolor kruszcu. – Pan Diggory żółty i pan Potter czerwony. – Jeszcze dwa razy różdżka Ludo zmieniła kolor motyla. – Połączenie wszystkich czterech części automatycznie zakończy Turniej Trójmagiczny. Czy macie jakieś pytania?
Mężczyzna spojrzał po twarzach wszyskich znajdujących się w pomieszczeniu osób i nie widząc na nich cienia niezrozumienia uśmiechnął się i zatarł dłonie.
– Świetnie, w takim razie, zaczynajmy!
Przy wrzawie publiczności, wszyscy wyszli z namiotu na rozległą arenę. Fleur dyskutowała jeszcze w ostatniej chwili z Madame Maxine, Krum rozciągał mięśnie ramion, przy jeszcze większej wrzawie, głównie damskiej części publiczności, Diggory ćwiczył zaklęcie przywołujące na małych kamyczkach, a Harry rozglądał się po publiczności chcąc odnaleźć Draco lub profesora Moody'ego. Zamiast nich, w zasięgu jego wzroku pojawił się Dumbledore.
– Harry, już za niedługo Severus zakończy pracę nad eliksirem – zaczął cicho tak, żeby tylko Potter mógł go usłyszeć. – Po zakończeniu Turnieju, proszę nie narażaj się na żadne niebezpieczeństwa. Dopóki nie będziemy wiedzieć kto, lub co zaatakowało cię kilka miesięcy temu, nie możemy sobie pozwolić, żeby stała ci się jakaś krzywda.
– Turniej...? – zaczął Potter, chcąc wytknąć dyrektorowi jego hipokryzję.
– Żadna nieobligatoryjna i nieunikniona – dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Brunet słysząc to niemal nie prychnął z niedowierzaniem.
– Harry – Dumbledore jeszcze bardziej ściszył głos – w pierwszej kolejności kieruj się prosto do zakazanego lasu.
Gryfon spojrzał na starca z niedowierzaniem. Przecież on właśnie jawnie łamał zasady! I bezczelnie wciągał w to jego! Nie, żeby nie miał zamiaru skorzystać z tej rady, ale jednak! Dumbledore był jednym z dyrektorów organizujących ten mecz, nie powinien łamać zasad, które z pewnością również sam ustalał!
Jednak brunet tylko skinął głową i wyciągnął z rękawa szaty różdżkę. Jeśli miał iść do zakazanego lasu, czuł że powinien się od razu przygotować na najgorsze.
– Powodzenia chłopcze – dodał jeszcze Dumbledore i w tym momencie rozległ się, wzmocniony zaklęciem sonorus, ryk Bagmana.
– START!
Czwórka reprezentantów ruszyła w kompletnie inne strony. Z tego co Harry zauważył, Krum i Delacour podjęli wędrówkę bardzo zdecydowanym krokiem, jakby oni też dostali małe, nielegalne wskazówki dotyczące ich celów. Tylko po krokach Diggory'ego widać było, że nie jest pewny w którą stronę powinien zmierzać. Harry'emu było go trochę żal, ale nie mial zamiaru się tym teraz frasować. Pewnym siebie krokiem zbliżał się już do skraju trybun, by zaraz zniknąć między gęstwiną.
Im dalej szedł, tym bardziej cichły wiwaty. Nie był tym zaskoczony, już wcześniej zauważył, że Zakazany Las miał tendencję do pożerania dźwięków z zewnątrz.
Lumos – mruknął, chcąc rozświetlić sobie drogę. Zastanawiał się w którym miejscu będzie jego część figurki, czy będzie jakoś ukryta, czy może zostawiona tak sobie, na ścieżce, żeby umożliwić jego wrogom odebranie mu jej, może będzie musiał stoczyć o nią walkę...
Odpowiedź pojawiła się przed jego oczami już po kilkunastu minutach marszu. W ciemności, z daleka zobaczył migoczący, czerwony kształt. Czując skok adrenaliny i podekscytowania przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej zbliżyć się do migoczącego kształtu, jednak wraz z pokonywaniem każdego kroku jego ekscytacja ustępowała miejsca niepokojowi. Migoczący kształt wyraźnie przypominał kamienne skrzydełko, jednak problem polegał na tym, że wściekle odbijając wiatr, próbowało ono odlecieć. Było niezwykle wysoko, niemal u samych koron drzew, a tuż koło niego latały jakieś dziwne, kościste, powyginane stworzenia. Nie wyglądały na przyjazne. Z resztą gatunek, który przetrwał w Zakazanym Lesie nie mógł być pokojowo nastawiony do czegokolwiek obcego.
W pierwszej chwili pomyślał o przywołaniu Błyskawicy, jednak magiczny las nie wydawał mu się najlepszym miejscem do przywoływania miotły. Nie wiedział, czy ta zdoła przedrzeć się przez gęstwinę drzew, nie mówiąc już o tym, czy jakieś wściekłe zwierze nie postanowiłoby jej rozszarpać.
Accio figurka motyla – spróbował naiwnie, ale magiczny przedmiot nie zbliżył się do niego nawet o cal.
Przeklął cicho pod nosem i gdy probując sobie przypomnieć, czy w jego arsenale jest może zaklęcie pozwalające mu na wspinaczkę po drzewach, jedno z tych dziwnych stworzeń zauważyło go. Rozwarło szparę w miejscu, w którym powinny znajdować się usta, wydając z siebie przerażający, skrzeczący krzyk. Momentalnie wszystkie te stworzenia odwróciły wzrok w ślad za swoim pobratymcem i z szałem wypisanym na twarzach ruszyły prosto na niego. Nim zamieniły się w wielką, przerażającą szamotaninę, zdążył jeszcze zauważyć, że jedno z nich pochwyciło kamienne skrzydło i ściskało je teraz w swoich kościstych, koślawych palcach.
Surdi – krzyknął, posyłając w stronę dziwnych stworzeń klątwę. Te momentalnie złapały się za głowy i zaczęły wyć potępieńczo. Jedno, które trzymało część figurki wypuściło ją, chcąc odzyskać wolne ręce. Harry miał nadzieję, że kamień upadnie na ziemię i będzie mógł szybko podbiec i go zabrać. Skrzydło jednak, czując, że znów jest wolne zaczęło szaleńczo szamotać się wśród wyjących, przerażonych stworzeń. Harry musiał je jakoś rozgonić, ale nawet nie brał pod uwagę zbliżania się do nich.
Cofnął zaklęcie, przygotowując się na konsekwencje. Stwory, czując że ich słuch wrócił do normy spojrzały na niego z szaleńczą nienawiścią i ruszyły w jego stronę, wyciągając swoje długie łapska. Kamienne skrzydełko utknęło gdzieś między nimi, próbując się wyplątać z kłębowiska kończyn.
Secare – szybko rzucił Potter, machnąwszy swoją różdżką w kierunku, w którym planował zadać cios. Klątwa nie była zbyt efektowna, ale miał nadzieję, że stwory uciekną ze strachu, widząc co stało się ich pobratymcowi. Czerwony promień wyleciał z różdżki Harry'ego i jednym płynnym ruchem, naśladując ruch ręki Pottera, przeciął cienką szyję stworzenia. Tryskając krwią, łysa, brzydka głowa opadła na miękki mech, który porastał ziemię, jednak reszta bezwładnego ciała nadal wisiała w górze, wplątana w kończyny innych potworów.
Te, w pierwszej chwili, zatrzymały się próbując pojąć, co właściwie się stało, a gdy tylko dotarło do nich, że Gryfon zamordował jednego z przedstawicieli ich gatunku, zamiast uciec w strachu, ruszyły z jego stronę z jeszcze większą furią. Były na tyle blisko, że Harry nie miał nawet czasu, żeby zastanowić się nad kolejnym ruchem. Dziwne, zimne ciała otoczyły go z każdej strony, drapiąc jego skórę, próbując wydłubać oczy i najprawdopodobniej ogłuszyć, swoim potępieńczym wyciem. Czuł, że jest tak ciasno otoczony, że nie jest w stanie ruszyć nawet ręką. Zacisnął mocniej palce na różdżce, bojąc się ją upuścić i koślawie wyginając nadgarstek warknął, starając się nie rozwierać zębów:
Bombarda!
Efekt był... obrzydliwy. Całe jego otoczenie było teraz pokryte krwią, kawałkami spalonej, rozerwanej skóry i kości. Kamienne skrzydełko było chyba jednak odporne na wszelką magię, bo unosiło się niedaleko niego, trzepocząc rozpaczliwie i próbując jak najszybciej się stąd wydostać.
Potter, nie myśląc długo, od razu skoczył ku niemu, jednym susem zamykając go w uścisku swych palców.
Poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Znał to uczucie... podróż na Mistrzostwa Świata w Quidditchu.
Świstoklik.
Harry ciężko upadł na twardą, kamienną ziemię. Wiedział, że to nie może być dalsza część zadania. Coś w jego podświadomości wręcz krzyczało, że nie powinien tu być. Ostrożnie uchylił powieki, chcąc spróbować rozpoznać otoczenie i w tym momencie jego oczom ukazał się czyjś brzydki, znoszony but, zbliżający się do jego twarzy. Poczuł tępy ból, gdy podeszwa upadła na jego policzek, a agresor docisnął nogę mocniej do ziemi.
– Znowu się spotykamy – usłyszał piskliwy, niemal szczurzy głos. Nie było mowy o pomyłce, wiedział, do kogo on należy.
– Pettigrew? – warknął z mieszanką niedowierzania i czystej nienawiści. Zacisnął palce na różdżce, chcąc rzucić na napastnika jakąś klątwę, jednak nim zdążył choć ruszyć ręką, ten zauważył jego zamiary i wytrącił mu ją zaklęciem.
Expeliarmus – zagrzmiał. – Jak się ma twój ojciec chrzestny, Potter? – zaśmiał się podle Glizdogon.
Wściekłość, która zawrzała w Harrym na to pytanie, niemal nie wyzwoliła w nim nadludzkich pokładów energii. Gotów był w tym momencie wyrwać się spod buta Pettegrew i rzucić się na niego z pięściami.
– Dosyć! Jak śmiesz kłaść łapska na tym, co należy do mnie? – Rozległo się warknięcie... dziwnie znajomego głosu, którego jednak Harry nie był w stanie w pierwszej chwili do nikogo przypisać. Nie wiedział dlaczego, ale przez jego dźwięk odczuwał coś na kształt... nostalgii.
– Wybacz mi, panie – zajęczał Peter, kuląc i cofając się.
Panie? Harry czuł się kompletnie skołowany. Glizdogon mógł tytułować tak tylko jednego człowieka, ale do licha, dlaczego Harry nie czuł obrzydzenia na dźwięk tego głosu, tylko, o Merlinie, cholerną nostalgię! Z resztą, jak on mógł nie poznać tego głosu od razu? Przecież spotkał Voldemorta już dwa razy!
Harry uniósł głowę i spojrzał przed siebie. W jego stronę szedł młody mężczyzna, wyraźnie starając się nie patrzeć w jego stronę. Miał mysie blond włosy, wychudzoną twarz i nieco szalone spojrzenie, którym uciekał we wszystkie możliwe strony.
Trzymał też coś w rękach, zawiniątko... Coś, co znów odezwało się tym aksamitnym głosem.
– Harry Potterze, długo czekałem na to spotkanie.
To nie mógł być nikt inny, jak sam Voldemort.
Ale jak? Jakim cudem jego głos wcale nie brzmiał jak coś obrzydliwego?
Nagle wnioski same nawiedziły jego głowę. W pierwszej klasie Voldemort był tylko namiastką istniejącego bytu, żerując na Quirrellu jego głos musiał być zniekształcony, później... później Harry spotkał tylko wspomnienie ucznia, niewiele starszego od niego, ale teraz... teraz słyszał głos, który, o ironio, towarzyszył mu podczas jego koszmarów.
Chciał, bardzo chciał czuć obrzydzenie, chciał żeby zrobiło mu się niedobrze, pragnął czegokolwiek... zamiast tego nie czuł nic. Nie był w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny nienawiści do tego... bytu. Przecież ten szaleniec zamordował jego rodziców! Dwa lata temu niemal zabił siostrę jego przyjaciela, teraz... porwał jego i Harry przecież nawet nie wiedział, co planuje z nim zrobić, ale...
Ale cały ten rok, kiedy prał sobie mózg zostawił po sobie brzemienne skutki.
Harry zdał sobie nagle sprawę z tego, że cały ten czas leżał. Leżał jak przegrany, przed obliczem Voldemorta.
Poczuł nagłą falę wstydu i momentalnie podciągnął ręce pod siebie, by się podeprzeć. W lewej dłoni poczuł zimny, nieruchomy teraz kamień. Podciągnął się do pozycji stojącej i bez wyrazu spojrzał na to czerwone skrzydełko.
– Po co to wszystko? – spytał cicho Harry, niepostrzeżenie jednak rozglądając się za Glizdogonem i swoją różdżką.
Znajdowali się przed jakimś dużym zniszczonym domem, wyglądającym na opuszczony. Ogród, w którym się znajdowali, nie wyglądał jednak na zapomniany, tak, jakby ktoś cały czas dbał o rosnącą tu trawę, przycinał krzewy i plewił chwasty. Stał na kamiennej ścieżce, obsypanej, między nierównymi płytami, maleńkimi kamyczkami. Tutaj też nie było nawet śladu po ewentualnej dzikiej roślinności. Harry wątpił, że Pettegrew mógłby kiedykolwiek zostać właścicielem tak potężnej posiadłości, więc może... może ten dom należał to tajemniczego blondyna, stojącego przed nim.
– Jesteś mi potrzebny Harry. Jak widzisz, postać, którą udało mi się wychodować jest niezwykle żałosna – odparł szczerze Voldemort.
– Och, panie... – odezwał się ten dziwny blondyn, ewidentnie chcąc temu zaprzeczyć.
– Cicho – przerwał mu ostrym tonem, zupełnie innym, niż tym, którym zwracał się do Gryfona. – Mój drogi chłopcze, okazuje się, że trzynaście lat temu niezamierzenie pozostawiłem w tobie cząstkę mojej duszy – podjął znów Voldemort. – Potrzebowałem czasu, żeby sobie to uzmysłowić i nie ukrywam, w pierwotnym planie chciałem porwać cię, uśmiercić, może też przejąć twoje ciało...
Harry skrzywił się z obrzydzeniem, słysząc to.
– Tak, mój chłopcze. Moje plany jednak się zmieniły. Bardzo dużo pracy kosztowało mnie i mojego wiernego sługę sprowadzenie cię tutaj. Okazało się bowiem, że możesz być znacznie cenniejszy, niż kiedykolwiek przypuszczałem – powiedział spokojnie, tonem wypranym z emocji – ale nim zdradzę ci, z... powiedzmy, mojego szacunku do ciebie, plan... – w głosie mężczyzny dało się wyczuć nutę zadowolenia – mam nadzieję, że rozumiesz ale nie mogę już dłużej czekać – dokończył. – Barty.
Blondyn błyskawicznie zareagował na niewypowiedziane polecenie. Tak, jakby już od dawna znał jego treść.
Petryficus totalus – powiedział cicho. Jego głos jednak odbił się w okolicy niemal echem. Harry nie miał różdżki, ani czasu żeby zareagować. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę nie czuł też zagrożenia. Naprawdę chciał je czuć, ale... głos, którym przemawiał do niego Voldemort mimowolnie sprawiał, że czuł coś na kształt bezpieczeństwa...nostalgii...?
Upadł twardo na kamienną ścieżkę, patrząc teraz na ciemniejące niebo, z pustką w oczach. Już nie miał wpływu na to, co się teraz stanie
... i samolubnie był za to wdzięczny.
Wingardium leviosa – znów usłyszał głos mężczyzny, nazwanego Bartym. Przed jego oczami zaczął przesuwać się obraz nieba. Przyjrzał się kilku szarym chmurom i już po chwili jedynym co widział, był stary, wapniony sufit.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi i gdy powietrze stanęło w pomieszczeniu, poczuł też dziwny swąd. Przypominał mu trochę zapach soku dyniowego, zmieszanego z duszącym zapachem kurzu i tym, jak pachniała prywatna pracownia Snape'a.
Nie do końca poczuł, a bardziej zobaczył, że znów zmienia się jego położenie. Z pozycji poziomej, lewitował teraz pionowo. Pomieszczenie, w którym się znajdowali nie było szczególnie charakterystyczne, ot zniszczone, pokryte dużą warstwą kurzu. Jedynym, co tu nie pasowało był wielki czarny kocioł stojący na środku pokoju. Żaden ogień pod nim nie płonął, a jednak ciecz, znajdująca się w nim bezustannie bulgotała.
– Nie ociągaj się, Bartemiuszu! – warknął Voldemort.
Harry podążył wzrokiem za tym dźwiękiem. Rzeczywiście, mężczyzna trzymający owo zawiniątko, wyglądał jakby się wahał.
– Panie, jeśli pozwolisz, ja z chęcią... – odezwał się piskliwy, usłużny głos, tuż za plecami Pottera.
– Nie, Glizdogonie – odparł twardo. – Nie udowodniłeś mi, że jesteś wart.
Zawiedziony i nieco bezczelny w swoim zawodzie, rozległ się jęk Petera.
– Mój panie – powiedział z trwogą blondyn, podchodząc do wielkiego kotła. Spojrzał na nie z wyraźnym wahaniem, jednak niemal od razu rozsupłał czarny materiał i wrzucił do kotła to, co znajdowało się w zawiniątku.
Nie tracąc czasu, od razu podszedł do Pottera. W ręku trzymał nóż, a twarz zdradzała jego niepewność.
– Mam nadzieję, że podejmiesz odpowiednie decyzje, Potter – powiedział, a do Harry'ego w końcu dotarło dlaczego ten dziwny mężczyzna od samego początku unikał jego wzroku. Nie był w stanie w żaden sposób zareagować, ale do tej pory dziwnie otępiały, jego mózg nagle eksplodował myślami.
Czyli ten blondyn, ten cały Barty podawał się za Moody'ego! Jak długo? Jak mu się to udało? Przecież Szalonooki miał być jednym z najpotężniejszych aurorów ministerstwa! Jak Dumbledore nie zauważył, że nauczał ich Śmierciożerca? Co niby miały znaczyć te „odpowiednie decyzje"? Czy jego udział w Turnieju, to też była sprawka tego Barty'ego?
Poczuł jak... Moody... albo nie Moody, podciąga rękaw jego szaty, ukazując różowe, źle zabliźnione ślady po ranach. To był pierwszy raz jak ktoś inny, niż sam Harry, je widział i tym razem to znów była ta sama osoba.
Blondyn bez słowa wbił nóż w rękę Pottera. Mężczyzna rozciął skórę ofiary, pewnym siebie ruchem ciągnąc nożem i gdy widocznie uznał, że tyle wystarczy, transmutował ten nóż w zakrwawioną fiolkę.
Harry mimowolnie starał się odwracać swoje mysli i zająć je czymkolwiek... zdał sobie nawet sprawę z tego, że odkąd się tu pojawił, Bartemiusz cały czas używał magii bezróżdżkowej. To mogło tylko świadczyć o tym, jak potężnym był czarodziejem.
Barty pojawił się w pełnym zasięgu wzroku Gryfona, gdy znów oddalił się w stronę kotła. Trzymał w ręce dużą fiolkę, pełną krwi Pottera. Wlał ją jednym ruchem ręki do eliksiru i zaczął mruczeć jakieś niezrozumiałe inkantacje. To trwało długo, tak długo, że Harry zaczął myśleć, że Voldemort utopił się już w tej dziwnej cieczy. A może to wcale nie było tak długo, tylko coraz większa utrata krwi sprawiała, że czas zaczął mu się diametralnie rozciągać.
Nie wiedział, ale gdy w końcu czuł, że zaraz straci przytomność kociołek nagle się poruszył. Barty odszedł pod ścianę, spuszczając pokornie wzrok, a z kociołka wychynęła czyjaś naga, blada ręka.
– Bartemiuszu, moja różdżka – jeszcze bardziej aksamitny i mocniejszy głos przebił ciszę. Barty, nadal nie podnosząc wzroku, wyciągnął przed siebie ręce, w których trzymał białą, przypominającą kość, bliźniaczkę różdżki Harry'ego.
Z kotła powoli wychynęła głowa i tors mężczyzny. Brunet z całych sił pragnął czuć obrzydzenie i strach, ale zwyczajnie nie potrafił. Mężczyzna, którego widział przypominał mu nieco starszą wersję tego Toma Riddle'a, którego spotkał w Komnacie Tajemnic. Chciał, żeby to, co się odrodziło wyglądało obrzydliwie, nieludzko, może jak jakiś potwór. Byłoby mu przecież łatwiej czuć do tego odrazę i nienawiść...
Zgrabna dłoń, okraszona wąskimi, długimi palcami ujęła swoją różdżkę. Voldemort robił to z takim namaszczeniem, jakby dotykał czegoś niezwykle kruchego, czegoś co mógł niemal darzyć miłością. Harry nie chciał, ale patrzył na to jak urzeczony.
Voldemort jednym płynnym ruchem zatoczył ruch koło siebie, materializując na sobie czarną, idealnie dopasowaną szatę.
Uniósł nogę, ukazując nagą, bladą stopę, którą stanął na starej zakurzonej podłodze. Przez głowę Harry'ego przeszła nawet myśl, że to ciało zasługiwało na więcej, niż brud i kurz.
Do żadnej wcześniejszej, ani późniejszej myśli nie zamierzał się nigdy przyznać. Ani przed sobą, ani przed nikim innym. Miał mętlik w głowie a jego blizna, która zwykle paliła, gdy tylko znajdował się w pobliżu Riddle'a, teraz nie dawała o sobie znaku.
– Mój drogi chłopcze – Voldemort odwrócił w jego stronę twarz. Była przystojna, okraszona dłuższymi czarnymi włosami i czerwonymi oczami. Jego kości policzkowe były delikatnie uwydatnione tak, jak za jego młodzieńczych lat. Na moment utkwił w Potterze wzrok, na chwilę zatrzymując się na jego krwawiącej ręce, po czym spokojnie uniósł różdżkę i zbliżając się powoli do niego, wymówił przeciwzaklęcie, wyswobadzając czternastolatka z czaru petryfikującego. Nieprzygotowany brunet upadłby, gdyby nie mężczyzna, który w odpowiednim momencie złapał jego rękę w łokciu, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Harry, z małym trudnem, oparł ciężar ciała na nogach i podążył wzrokiem za tym, należącym do Voldemorta. Od razu zrozumiał, co tak frasowało mężczyznę. Cięcie Barty'ego przechodziło idealnie wzdłuż starej blizny, tak by na ręce chłopaka nie powstała kolejna, nowa zmiana.
– Zmyślnie, Bartemiuszu – skomentował mężczyzna i jakby z ogromnym opóźnieniem, do Harry'ego nagle dotarło, że stał przed nim sam Lord Voldemort! Że dzieliły ich dosłownie cale, że właśnie przyglądał się jego krwawiącej ręce i że Gryfon nie czuł od niego nawet odrobiny obrzydzenia czy chęci mordu. Bał się jednak odezwać, czy chociaż zrobić jakiś ruch.
Spójrzmy prawdzie w oczy - nie miał różdżki, był wykończony utratą krwi, był na nieznanym terenie, w towarzystwie trzech wrogów, którzy najprawdopodobniej nie zawahaliby się, w razie potrzeby, rzucić na niego Avady.
– Obiecałem ci wytłumaczenie – aksamitny głos znów przerwał ciszę a Harry, pod wpływem nagłego przypływu odwagi lub głupoty, uniósł wzrok na twarz mężczyzny. Jego czerwone oczy świdrowały wręcz te, należące do Pottera. Czuł się tak, jakby Tom potrafił tymi oczami spojrzeć w jego duszę. – Vulnera sanentur – powiedział Riddle, nie odwracając nawet wzroku i wolną ręką wskazując różdżką przedramię chłopaka.
Gryfon momentalnie zerknął na swoją ranę, która niemal od razu się zabliźniła, nie zostawiając po sobie żadnego nowego śladu.
– Z pewnością frasuje cię dlaczego tu jesteś... i wciąż żyjesz – zaczął spokojnie mężczyzna, unosząc delikatnie kąciki warg, jakby rozśmieszyło go to, co właśnie powiedział. – Jak już mówiłem, odkryłem, że nieumyślnie obdarowałem cię strzępkiem mojej duszy, co muszę przyznać, bardzo pokrzyżowało moje wcześniejsze plany. Błędy się zdarzają, nawet mi... o dziwo – mruknął trochę do siebie, a trochę w przestrzeń. – Kiedy spotkaliśmy się trzy lata temu bardzo zainteresowało mnie to, jak twój dotyk działał na tego głupca, Quirrella, poświęciłem dwa lata, na szukanie odpowiedzi, jednocześnie starając się stworzyć coś, co może mi zastąpić... być namiastką ciała – zatrzymał się na chwilę i Harry wykorzystał to, żeby wytknąć mu kłamstwo.
– Dwa lata temu za pomocą bazyliszka niemal nie doprowadziłeś do upadku Hogwartu!
– Rzeczywiście, posiadam takie wspomnienie – mruknął spokojnie. – Musisz jednak wziąć poprawkę na to, mój drogi chłopcze, że to, co spotkałeś w Komnacie Tajemnic, było tylko wspomnieniem utrwalonym przeze mnie, gdy byłem jeszcze uczniem Hogwartu. Moje ambicje i plany zmieniły się od tamtego czasu. Ale tak, wracając do opowieści, po naszym spotkaniu byłem słaby, byłem ledwie namiastką bytu, żerującą na słabych organizmach. Niechętnie wracam do tego czasu wspomnieniami, jednak nie wyprę się swojej przeszłości. Powoli rosłem w siłę, a mój drogi sługa odnalazł mnie i okazał prawdziwą wierność. Pod jego opieką miałem czas by zdrowieć i analizować. W końcu przestałem postrzegać cię jako wroga, nie ty zniweczyłeś moje plany trzynaście lat temu i nie przez ciebie niemal zginąłem, winą obarczać mogę siebie i swoją butę – Voldemort cały czas mówił spokojnie, bez zbędnych emocji, nadal stojąc tak samo blisko Harry'ego i nadal trzymając jego ramię. – Odnaleźliśmy z Barty'm stary rytuał, do którego okazałeś się niezbędny, mój chłopcze. Przez to, że wraz z moją duszą otrzymałeś skrawek mojej magii i moich umiejętności, twoja magia stała się niemal bliźniacza do mojej. – Riddle na te słowa prychnął ze śmiechu. – Niemal jednak było niewystarczające. Żeby nasza magia stała się kompatybilna, potrzebowałeś znacznie więcej tej, należącej do mnie. Bartemiusz, pod postacią Alastora Moody'ego miał podawać ci eliksir, który zawierał moją krew. Brzmi dość osobliwie, wiem – przerwał sobie na chwilę Tom, przyglądając się twarzy Harry'ego. – Czy ty w ogóle słuchasz? Masz tak bladą twarz, że odnoszę wrażenie, że mówię do trupa.
Gryfon musiał przyznać, że to było całkiem trafne porównanie, bo rzeczywiście przez utratę krwi czuł się tak, jakby zaraz miał paść nieprzytomny. Ciekawość jednak cały czas trzymała go w świadomości. Skinął więc w odpowiedzi głową.
– Dobrze więc – podjął temat ponownie. – Barty dość szybko natrafił na Hogwardzkiego skrzata domowego, który usłyszawszy tylko, że może coś dla ciebie zrobić, nawet nie pytał o szczegóły, od razu zgodził się by podczas obiadów, podawać ci eliksir do soku dyniowego. Głupie stworzenie – skomentował mimowolnie. – Mój sługa jednak nie miał zamiaru zbyt długo mu ufać, zwłaszcza, że skrzat był wręcz zapatrzony w ciebie i Dubledore'a. Było zbyt duże ryzyko, że mógłby któremuś z was coś wypaplać, więc przez większość roku szkolnego skrzat działał pod wpływem Imperiusa. Teraz z pewnością rozpaczliwie szuka dyrektora – Riddle znów uśmiechnął się do siebie, samymi koniuszkami ust. – W pewnym momencie Barty przesadził z dawkowaniem eliksiru. Z pewnością musiałeś to zauważyć. Twoja, hm... śpiączka, musiała być poprzedzona jakimiś wahaniami nastroju, dziwnymi myślami, delikatną zmianą osobowości? Przez to, że Barty poił cię eliksirem jak wodą, moja magia stała się zbyt potężna i próbowała zmienić cię... we mnie – mężczyzna prychnął w sposób, który trochę przypominał śmiech. – Dopiero gdy wypaplałeś mu, że jesteś wężousty, zdał sobie sprawę z tego, że ja i ty mamy ze sobą wystarczająco dużo wspólnego. No ale cóż, wtedy i tak było już za późno. Twoja magia, rozwijająca się w tobie od urodzenia, przyzwyczajona do twojej osobowości i temperamentu, zaczęła walczyć z moją własną, a to kompletnie wykończyło twój organizm. Potrzebowałeś trochę czasu na regenerację, a Barty musiał się mocno postarać, żeby nasz plan nie wyszedł na jaw.
– Te wspomnienia były twoje – mruknął w przestrzeń, słabym głosem czując, że zaczyna mu się robić jeszcze bardziej słabo.
– Tak, z pewnością widziałeś jakieś moje wspomnienia. Jak mówiłem, moja magia próbowała zmienić twój mózg – odpowiedział spokojnie. – Pomfrey od razu się zorientowała. Naprawdę niesamowita czarownica. Ponadprzeciętnie bystra i uzdolniona. Nie mniej, Barty musiał utrzymywać kolejną osobę pod wpływem Imperiusa. To, że odnalazł ciebie i młodego Malfoya jako pierwszy, dało mu możliwość powstrzymania pielęgniarki przez zdradzeniem wszystko Dumbledore'owi. Później, gdy wszystko wróciło już do normy kluczem stało się doprowadzenie cię do świstoklika i muszę przyznać, że młody Malfoy bardzo nam w tym pomógł. Bezwiednie, mój drogi chłopcze – Riddle uprzedził pytanie, które jedynie zdążyło zamajaczyć w myśli Pottera. – Jak widzisz, nawet przez jedną chwilę w moim planie nie było mowy o zabiciu cię. Nawet teraz, gdy pomogłeś mi odzyskać moje ciało z powrotem, nadal nie uważam, że zabijacie cię byłoby rozsądnym pomysłem. Posiadasz w sobie cząstkę mojej mocy i tego nic nie zmieni, no... może poza twoją śmiercią – przyznał mężczyzna – ale jak już wspominałem, nie to mi na rękę.
Harry'emu dudniło w uszach, miał wrażenie, że cały jego rok szkolny był jednym wielkim oszustwem, ba! Nawet straszny Lord Voldemort teraz wydawał mu się jakąś bajeczką dla niegrzecznych dzieci! Nie chciał dramatyzować, ale teraz miał wrażenie, że całego jego życie było oszustwem. Może od razu warto by było założyć, że wcale nie nazywał nie Harry Potter?
– Ale to już na tyle rewelacji jak na jeden dzień, mój drogi Harry – powiedział Riddle, jakby odczytując myśli kotłujące się w głowie chłopaka. – Teraz wrócisz do szkoły, nierozsądnym byłoby, gdybyś przerwał naukę podczas czwartego roku – postanowił mężczyzna i ujął prawą dłoń Harry'ego, tą w której wciąż ściskał kamienne skrzydełko. – Świstoklik uruchomi się o równej godzinie. Moim życzeniem jest, abyś nie przekazywał dyrektorowi tego, czego dowiedziałeś się dziś ode mnie. Wiem jednak, że nie mogę ci ufać, więc do Hogwartu powrócisz w pojedynkę. Mój sługa udowodnił mi, jak wielka jest jego wartość, nierozsądnym więc byłoby oddawanie go w ramiona Dubledore'a. Glizdogonie – warknął ostanie słowo, w taki sposób, że Harry poczuł, jak mimowolny dreszcz przebiega po jego plecach.
– T-tak panie? – niski mężczyzna, kuląc się podszedł do nich, starając się patrzeć głównie na czubki swoich butów.
– Różdżka.
– T-tak, oczywiście panie – Pettegrew wyciągnął rękę w której trzymał różdżkę Harry'ego, a którą Voldemort, z nieukrywanym obrzydzeniem, od niego odebrał. Zamiast jednak oddać różdżkę jej właścicielowi, czerwonooki złapał brutalnie nadgarstek lewej ręki swojego sługi, zaklęciem rozdarł jego rękaw i przycisnął końcówkę swojej własnej różdżki do mrocznego znaku, znajdującego się na przedramieniu Petera. Podobizna węża zaczęła wić się na ręce mężczyzny, a w pomieszczeniu zaczęły pojawiać się pierwsze postaci. Riddle oddał różdżkę Harry'emu i nim ten zdążył chociaż zareagować, znów poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Ostatnim, co zdążył jeszcze zobaczyć były długie, charakterystyczne jasne blond włosy.
Znowu upadł.
Tym razem na coś miękkiego.
Na trawę.
W uszach mu huczało, miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie, ale może to wcale nie w uszach. Nie chciał otwierać oczu, nie miał siły. Powoli docierały do niego dźwięki.
– Harry Potter zdobył wszystkie cztery części układanki! Harry Potter wygrał Turniej Trójmaczny! – Słyszał wrzask. Głos należał do Ludo Bagmana, na pewno.
Ale co on bredził, przecież nie znalazł wszyskich czterech... Harry wręcz zmusił się do otwarcia oczu i od razu tego pożałował, gdyż blask fajerwerków i magicznego oświetlenia na trybunach momentalnie go oślepił. Zmrużył oczy i spojrzał na swoje ręce. Rzeczywiście w lewej dłoni trzymał całego kamiennego motyla, zaś w prawej swoją różdżkę. Jego różdżkę, którą jeszcze przed chwilą trzymał w swoich obrzydliwych łapskach Peter Pettegrew. Harry z obrzydzeniem odrzucił ją od siebie i w końcu z wycieńczenia zemdlał.

29 mar 2023

XXI

 XXI


– Coś ty mu zrobił, Potter? – gdy tylko opuścili loch, pełniący funkcję sali eliksirów, Malfoy niemalże uwiesił się na ramieniu przyjaciela, nie mogąc powstrzymać radości. Blondyn musiał rzeczywiście obawiać się oblania egzaminu. 

– Porozmawiałem z nim – odparł od niechcenia chłopak, odwracając wzrok od twarzy blondyna. 

– A jednaaak – powiedział, przeciągając ostatnią sylabę. – Złoty chłopiec Gryffindoru schował dumę do kieszeni i przyznał się do błędu? – dodał z ironią, szczycąc chłopaka widokiem pełnego samozadowolenia uśmiechu. 

– Tak Draco – burknął Harry w odpowiedzi, zrzucając z siebie ramię przyjaciela – i to wszystko dzięki tobie – dodał ironicznie. 

– Oczywiście, że tak – prychnął chłopak, kompletnie ignorując ton bruneta i ciągnąc go w stronę Wielkiej Sali. 

To były ich ostatnie zajęcia w tym tygodniu. Następnego dnia miał odbyć się, przez Harry’ego, od wielu tygodni wyczekiwany wyjazd do Hogsmeade. Martwił się, że przez ostatnie wydarzenia nauczyciele mogą zabronić mu uczestnictwa, jednakże jego obawy okazały się płonne. Sam nie wiedział czy to dlatego, że cały ten czas odkąd się wybudził nie zdradził żadnych niepokojących oznak (a z pewnością całe grono pedagogiczne zostało poinformowane o konieczności obserwowania Złotego Chłopca), czy też może wynikało to ze zwykłego niedopatrzenia. Niezależnie od przyczyny, Harry nie miał zamiaru się tym nadmiernie frasować. 

Pozostawał jednak jeszcze jeden problem. Draco nie wiedział, że Harry planował spotkać się ze swoim ojcem chrzestnym, a wybraniec wątpił, że blondyn będzie skory puścić go na kilka godzin bez opieki. Nie zamierzał też w żaden sposób mieć tego przyjacielowi za złe, w pełni rozumiał, że ten zwyczajnie się o niego martwił i wolał mieć na oku. Zwłaszcza na otwartym terenie, którym była przecież czarodziejska wioska. 

Podczas posiłku spytał przyjaciela, czy wieczorem mogliby udać się w jakieś ustronne miejsce, by w samotności porozmawiać. Najlepszym pomysłem wydawała im się, dobrze już znana, opuszczona sala na czwartym piętrze. Gdy tylko się tam znaleźli, a Harry zabezpieczył pomieszczenie kilkoma zaklęciami wyciszającymi, blondyn spojrzał na niego wyczekująco. 

– Słucham – ponaglił go, zaplatając ręce na piersi.

Dla osoby postronnej Draco idealnie maskował swoje zdenerwowanie, Gryfon wiedział jednak, że chłopak w głębi duszy wciąż obawiał się o jego stan zdrowia. 

– Draco, pamiętasz jeszcze jak opowiadałem ci o moim ojcu chrzestnym? – zaczął niepewnie, sam jeszcze nie wiedząc jak i co powiedzieć. 

– Oczywiście – odparł natychmiast chłopak. 

Harry zaczerpnął głęboko powietrza, wzdychając ciężko. 

– No więc… Łapa jest w Hogsmeade i będę chciał się z nim zobaczyć. 

– Potter… – blondyn zamilkł na chwilę, jakby w ostatniej chwili powstrzymując się od komentarza. – Rozumiem, że zdajesz sobie sprawę z tego, jak jest to niebezpieczne? Twój ojciec chrzestny jest aktualnie jednym z najbardziej poszukiwanych przestępców, nie mówiąc już o tym, że jest zbiegiem z Azkabanu. 

– Nie jest przestępcą – burknął momentalnie Gryfon. 

– Wiesz, co miałem na myśli – odparł spokojnie Malfoy. – Ale rozumiem też, jak jest to dla ciebie ważne – dodał po chwili milczenia, wręcz wypluwając te słowa na siłę. 

– Więc… 

– Więc Potter, nie pójdziesz tam sam. Merlin wie, kto albo co może ci się przydarzyć po drodze. 

– Bez przesady…

– Właśnie o tym mówię, jesteś tak lekkomyślny, że nawet nie dostrzegasz potencjalnego zagrożenia. 

– Łapa będzie ze mną… – próbował go jeszcze przekonać. 

– Niesamowita pomoc, czarodziej bez różdżki! Oczywiście zakładając, że kogoś już z niej nie okradł. Nie przerywaj mi! Z pewnością osłabiony wiecznym ukrywaniem się, nie mówiąc już o tym, że Hogsmeade jest małe, z każdej strony będziecie obserwowani. Jak ty sobie to wyobrażasz? Nawet, jeśli umówicie się gdzieś na skraju, to myślisz, ze nikt go nie rozpozna? Jeśli jakimś cudem was nie złapią, to możesz być przekonany, że już następnego dnia będziesz mógł oglądać wasze podobizny na pierwszych stronach Proroka. 

– Skończyłeś? – mruknął Harry, gdy w końcu doczekał się chwili ciszy po wypowiedzianym, przez jego przyjaciela, monologu. – Łapa jest niezarejestrowanym animagiem – westchnął i widząc nietęgą minę przyjaciela, niemal skutecznie powstrzymał uśmieszek satysfakcji cisnący mu się na usta.

– W porządku – mruknął w końcu Ślizgon. – Ale idę z tobą. 

Harry wiedział, że nie ma sensu kłócić się z Draconem. Uprzedził go jeszcze tylko, żeby nie oczekiwał od Syriusza jakichkolwiek arystokratycznych zapędów i manier wyniesionych z domu rodzinnego, na co blondyn tylko prychnął, jakby chciał spytać „za kogo ty mnie niby masz?”. Ale Harry oszczędził sobie komentarza, kręcąc tylko w myślach swoją głową. 


***


Cały poranek obawiał się, że dyrektor lub któreś z profesorów zniweczy jego plan, że w ostatniej chwili przypomną sobie, że opuszczanie bezpiecznych murów Hogwartu, może okazać się nierozsądnym pomysłem.

Odetchnął, dopiero gdy minął stary, nadgryziony zębem czasu znak, opatrzony nazwą miejscowości „Hogsmeade”.

Nikt nie zwracał na niego szczególnej uwagi, a nawet jeśli to ani on, ani Draco tego nie dostrzegli. Wszyscy uczniowie Hogwartu, w poszukiwaniu rozrywki, rozbiegli się po znanych sobie szlakach, mieszkańcy zajmowali zwyczajnymi, codziennymi zadaniami a Potter, w towarzystwie niespokojnego blondyna, powoli zmierzał przed siebie.

Rozglądał się dyskretnie, w poszukiwaniu swojego ojca chrzestnego, nie zauważając jednak najmniejszego znaku jego obecności.

Dopiero gdy zbliżali się do ścieżki wiodącej ku Wrzeszczącej Chacie z nikąd wybiegł w ich stronę wychudzony, wielki, czarny pies. Harry od razu domyślił się prawdziwej tożsamości zwierzęcia, więc bez słowa złapał Dracona za rękę, ciągnąc w stronę, w którą odbiegał właśnie Black. 

Droga do kryjówki Syriusza okazała się długa i dość uciążliwa. Wiele razy zakręcała, w niemal bezsensowny sposób, skutecznie konfundując chłopców tak, że po kilkunastu minutach marszu nie mieli już pojęcia gdzie są. Syriusz, pod postacią psa, co jakiś czas odwracał w ich stronę pysk, najwyraźniej sprawdzając czy nadal za nim podążają. 

Zatrzymał się, pod jakąś skalną ścianą, dopiero po kolejnych kilku minutach. Szczeknął niecierpliwie na pozostających kawałek z tyłu chłopców i uzyskawszy ich atencję wsunął pysk między zwisający ze skał bluszcz, zaraz znikając w jego otchłani. 

Uczniowie, w ślad za mężczyzną, odchylili roślinność i weszli do skąpanej w mroku jaskini.

Lumos – mruknął Draco, wyciągając z rękawa swoją różdżkę i oświetlając długi, pusty korytarz. Spojrzał na twarz Harry’ego, unosząc tylko brew, w standardowym dla siebie wyrazie twarzy i widząc jak jego przyjaciel tylko wzrusza ramionami i bez trwogi rusza w głąb tunelu, od razu pospieszył za nim. 

Korytarz okazał się nie być zbyt długi. Już po chwili weszli do sporej jaskini, w której nie było niczego, poza mnóstwem, walających się wszędzie, starych wydań Proroka i zwitkiem jakichś ubrań, które mogły służyć jako posłanie. Z głębi jaskini, skutecznie skrytej w mroku, wynurzył się dorosły mężczyzna, ubrany w wielki, gruby, futrzany płaszcz.

Syriusz natychmiast podszedł do Harry’ego, wyciągając do niego ręce. Jednakże wyglądając tak, jakby wahał się przytulić chrześniaka, ujął tylko jego policzki, przyglądając się jego twarzy, w delikatnym blasku światła, padającego z różdżki blondyna. 

– Syriuszu! – Harry nie miał jednak żadnych oporów i wpadł wręcz w objęcia swojego chrzestnego. – Jak dobrze cię widzieć!

– Ciebie też, dzieciaku – mężczyzna westchnął z ulgą, opierając nos, o głowę chłopaka i wdychając jego zapach. – Nowe znajomości, huh? – mruknął, zwracając wzrok w stronę Dracona, który przyglądał im się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. 

– Tak, trochę się pozmieniało – odparł od razu, bez ogródek. – Syriuszu, poznaj Draco.

Harry wskazał na blondyna, uśmiechając się promiennie i przyglądając jak pozostała dwójka podaje sobie ręce w grzeczny, ale zdystansowany sposób. 

– Nie ukrywam, nieco się zdziwiłem, nie widząc w twoim towarzystwie Rona i Hermiony. 

– Jak mówiłem, nieco się pozmieniało – odparł Harry, nieco się krzywiąc. 

– Może zacznij od początku – zaproponował mężczyzna, z góry zakładając, że chłopak wszystko mu opowie.
Nie mylił się. Harry zaczął od tego, czego jeszcze Syriusz mógł dowiedzieć się z jego listów, o tym, że nowym nauczycielem OPCM został były auror - Alastor Moody, o tym, że ogłosili Turniej Trójmagiczny, że do szkoły przyjechali uczniowie z Beauxbatons i Durmstrangu, ilu wyłonionych zostało reprezentantów. Syriusz nie przerwał mu, by standardowo wypytać o powód jego kandydatury, za co brunet był mu niezwykle wdzięczny. Kontynuował więc, dzieląc się z ojcem chrzestnym swoimi wczesnymi obawami związanymi z turniejem i tym, jaki wprowadziło to zamęt w jego życiu, jak odwrócił się od niego Ron, że pomógł mu wtedy Draco i po krótce opisał też, jak wspólnie docierali do siebie. Rozwinął przebieg pierwszego i drugiego zadania i po chwili wahania wtajemniczył mężczyznę również w powód jego lekcji ze Snape’m. 

Na dźwięk ostatniej rewelacji, widział niesmak na twarzy mężczyzny i Harry, w każdej innej sytuacji, mógłby się zgodzić z tą reakcją, lecz w tym przypadku nie był w stanie udawać przed samym sobą, że nie jest wdzięczny Mistrzowi Eliksirów.

Black przez cały ten czas nie przerwał ani razu, uważnie słuchając każdego, wypowiedzianego słowa. Draco zaś, udając niezainteresowanego, lewitował przed sobą jakieś wydanie Proroka, studiując je ze znużoną miną. 

W rzeczywistości dokładnie słuchał Pottera, jednocześnie monitorując całe pomieszczenie. Harry może i ufał mężczyźnie, ale on nie miał takiego zamiaru. Black był i puki co nadal pozostawał niebezpiecznym zbiegiem z Azkabanu. Z tego więzienia, według najlepszej wiedzy ślizgona,  nie wychodzili ludzie o zdrowych zmysłach. 

Gryfon czuł, że powoli jego opowieść dobiega końca i że zbliża się czas, by poruszyć najcięższy dla niego wątek. Spojrzał kontrolnie na Draco, zaraz uśmiechając się pod nosem, widząc jak chłopak, pod osłoną niezainteresowania, cały czas pozostaje czujny.

– Syriuszu, jest coś, czego jeszcze ci nie powiedziałem – podjął niepewnie, ale widząc spokojny, pełen szczerego wsparcia uśmiech ojca chrzestnego, postanowił bez oporu kontynuować. – To się zaczęło… gdzieś w okolicach drugiego zadania. Zacząłem mieć… sny? – przerwał sobie na chwilę, nie będąc pewnym, czy to było słowo, którego na pewno chciał użyć.

– O czym? – zachęcił go Syriusz.

– O… o wydarzeniach z przeszłości – zaczął niepewnie Harry.

– To jeszcze nic złego. Ludziom często śnią się wspomnienia a ty, Harry przeszedłeś bardzo wiele w swoim życiu.

– Nie martwiłoby mnie to tak, gdyby to były moje wspomnienia – odparł kąśliwie. – Problem w tym, że ci ludzie, o których śnię... nie żyją, a w sumie nigdy nawet nie widziałem ich na oczy.

– Więc skąd pewność, że są martwi? – przerwał mu Syriusz, marszcząc brwi.

– Ja… – zająknął się chłopak – zdarza mi się też miewać te wizje, gdy jestem przytomny. Raz miałem ją podczas ćwiczeń oklumencji ze Snape’m… i to on powiedział mi, że widziałem czyjąś przeszłość. Pozwoliłem mu wtedy zajrzeć do mojej głowy i wyglądał na… strapionego, z resztą nie chciał nawet o tym rozmawiać, wysłał mnie prosto do skrzydła szpitalnego. 

– Skrzydła?

– Och, chyba moja reakcja była trochę przesadzona – mruknął niepewnie. – Snape pewnie pomyślał, że w emocjach targnę się na swoje życie i najkrótszą trasą dostanę na wieżę astronomiczną, żeby wyskoczyć z jakiegoś okna – zaśmiał się sucho.

– Dalej masz te wizje, Harry? 

– Ym… – chłopak spojrzał niepewnie w stronę, uważnie obserwującego go, Draco. Do tego momentu blondyn mniej, czy więcej znał każdą część tej opowieści, w końcu albo był razem z Harry’m w wymienionych wcześniej sytuacjach, albo dowiadywał się szczegółów od Severusa.

– Do tego… właśnie dążę – zaczął niepewnie przeciągając wyraźnie słowa. – Jakoś po drugim zadaniu zacząłem… trochę się gubić, moją głowę zaprzątały dziwne myśli – zaczął niepewnie, miarkując każde słowo, tak by nie powiedzieć czegoś za dużo. Na przykład…

Wspomnienia Harry’ego niemalże od razu go zasabotowały, przypominając o osobliwym, mokrym śnie w Draconem w roli głównej. Harry w głowie wzniósł Merlina w niebiosa, w podzięce za panujący w jaskini półmrok, maskujący ostry rumieniec, który pojawił się na jego twarzy, po czym odetchnął bezgłośnie, uspokajając się i postanowił kontynuować opowieść. 

– Czułem się obcy we własnej głowie, jakbym nagle zamiast być panem własnego umysłu, to jakby coś przejęło nad nimi kontrolę i… i wtedy zapadłem w śpiączkę.

Brunet postanowił jednak oszczędzić wszystkim pikantnych szczegółów, nie wiedział jak zareagowałby na jego wyznania Draco, a co dopiero jego ojciec chrzestny. Harry nigdy nie rozmawiał z nikim o swoich preferencjach seksualnych, z resztą on sam też nie był ich do końca pewien. Kompletnie nie czuł się też sobą przed tamtym omdleniem, odrzucał więc od siebie chociażby najmniejszą myśl, że blondyn mógłby mu się podobać. On nawet nie wiedział czy podobają mu się mężczyźni!

– Śpiączkę?! – wyrwało się Blackowi. – I ty dopiero teraz o tym mówisz? Powinieneś od tego zacząć! Zdajesz sobie sprawę z tego, jak mogło to być niebezpieczne? Mam nadzieję, że przeprowadzili na tobie całą skalę badań! Skoro byli tak lekkomyślni, że wypuścili cię samopas z zamku, to powinni brać za ciebie pełną odpowiedzialność – Syriusz w tym momencie do złudzenia przypominał mu zdenerwowanego Malfoy’a. Obaj mieli niemal wyuczony talent, do traktowania go, jak kompletnego, nieodpowiedzialnego idiotę. 

– Tak, przebadali mnie z każdej możliwej strony – burknął, nieco obrażony. – Nie wykryli niczego... – Harry na chwilę przerwał, próbując przekonać samego siebie, że wcale nie czuje urazy – ale ja mam swoje własne zdanie na ten temat.

Na te słowa blondyn przestał w końcu udawać, że słucha i jawnie poświęcił przyjacielowi całą swoją uwagę.

– Wydaje mi się, że to coś związanego z moimi wizjami. Miewałem je, gdy byłem nieprzytomny. Nie cały czas i nie były one długie, ale wciąż je pamiętam. Z tym, że… nie jestem w stanie spojrzeć na nie, hm... normalnie? Nie wzbudzają we mnie negatywnych, w sumie to żadnych emocji, a były… lekko mówiąc, brutalne – uśmiechnął się krzywo.

Rzeczywiście nadal pamiętał każdy najmniejszy szczegół z tego, jak przebywał w swojej głowie i oczywiście był świadom tego, że to nie było normalne, wiedział, że powinien czuć przerażenie na samo wspomnienie widzianych przez siebie tortur, a co najważniejsze powinien nie chcieć wrócić do tamtego stanu. Nie potrafił jednak. Gdzieś z tyłu głowy czuł tęsknotę za tą czarną, namacalną materią, a widząc trwogę malującą się na twarzach swoich towarzyszy, postanowił nie zdradzać im wiele więcej. 

Po części martwił się, że niepotrzebnie bardziej zdenerwuje tę dwójkę, a po części… nie postrzegał mary w swojej głowie, jak czegoś złego. Była dla niego jak narkotyk, pozwalała się posiadać, jednocześnie biorąc, sprawiała wrażenie, jakby w końcu, w stu procentach był w miejscu, do którego należy i w którym mógł czuć się bezpiecznie. To było uzależniające, ale czuł, że to dobre uczucie. 

– Wciąż zastanawiam się… – głos w końcu zabrał Draco – w jaki sposób się wybudziłeś?

Harry spojrzał na niego, uśmiechając się głupkowato i probując na szybko złożyć zdanie, które, jego zdaniem, nie brzmiałoby jak wyrwane żywcem z jakiejś taniej, romantycznej telenoweli.

– Yy… no, w sumie dzięki tobie – wydukał, czując, że jego policzki znów pokryły się pąsem.

– Przeze… mnie? – Malfoy zmarszczył brwi, co w blasku jego własnej różdżki, było wyraźnie widać. Nie wyglądał na przekonanego. 

– To znaczy… – Potter ciężko wypuścił powietrze z płuc, starając się unikać wzroku i swojego ojca chrzestnego i przyjaciela. – Czasem się wybudzałem… i, yhm, jakby… docierało do mnie co mówisz, no i… i w końcu poczułem odpowiedzialność za to... och, sam nie wiem jak się wybudziłem, ale myślę, że to mogła być twoja zasługa! – wypalił w końcu, czując ogromną ochotę, żeby zapaść się pod ziemię i nigdy już nie ujrzeć światła dziennego. 

– A… ah – odparł niezwykle elokwentnie, Malfoy. 

Zapewne do końca dnia zapadłaby między nimi krępująca cisza, gdyby nie odezwał się jedyny, znajdujący się w towarzystwie dorosły, który postanowił wziąć odpowiedzialność za delikatną zmianę tematu.

– Ale co najważniejsze, dalej masz te wizje, Harry?

– Ostatnio nie – odparł szybko, będąc niezmiernie wdzięcznym Syriuszowi – aczkolwiek odnoszę wrażenie, że one mogą w każdej chwili wrócić. 

– Rozmawiałeś o tym z Dumbledorem? 

Na to pytanie od strony Draco dało się słyszeć zirytowane sapnięcie. 

– Nie i raczej nie zamierzam – odparł niepewnie Gryfon.

– Harry, uważam, że Dumbledore powinien o tym wiedzieć. Ma znacznie większe doświadczenie i wiedzę od ciebie, czy też ode mnie. Z resztą, skoro mu na to nie pozwalasz, to jak będzie mógł cie chronić?

– Syriuszu… – Potter zaczął niepewnie, nie wiedząc nawet, co miałby powiedzieć chrzestnemu. Syriusz ufał Dropsowi, a brunet za bardzo obawiał się utraty zaufania Blacka.

– Albus Dumbledore jest, po części, winny uwięzienia cię w Azkabanie. 

Ciszę przebił wręcz, donośny, pewny siebie głos Dracona.

Znajdująca się w jaskini pozostała dwójka spojrzała na niego momentalnie, w pełnej konsternacji.

– Co masz na myśli? – Ton mężczyzny był wyraźnie buntowniczy, starał się jednak zachować otwartą postawę tak, by nie urazić chłopaka, a grzecznie okazać mu zainteresowanie.

– Jakiś czas temu Harry opowiedział mi, po krótce, o twojej sytuacji – zaczął spokojnie Malfoy. – Już wtedy miałem pewne obiekcje związane z postawą dyrektora. Później zaś zasięgnąłem informacji u mojej matki. Jesteście w końcu kuzynostwem, a ponad to twoja matka, Walburga, przepadała za Cygnusem…

– Kim? – przerwał mu Harry, próbując nadążyć za przyjacielem. 

– Moim dziadem od strony matki, bratem babki twojego ojca chrzestnego – westchnął blondyn, cierpliwie jednak tłumacząc mu konotacje rodzinne. 

– Tak więc, niezaprzeczalna pogarda do twojej osoby, którą darzy cię moja matka, pojawiła się dopiero gdy wyrzekłeś się szlachetnego nazwiska „Black”…

– Nigdy się go nie wyrzekłem – tym razem przerwał mu Syriusz. – Zostałem wydziedziczony z rodu, gdyż Hogwardzka Tiara postanowiła splamić honor mej rodziny, nie przydzielając mnie do tradycyjnego domu Slytherinu – prychnął z ironią.

– Tak więc – westchnął ciężko Draco, próbując powstrzymać irytację. – Według twej rodziny splamiłeś honor Blacków. Z resztą… słyszałem, że też wcale nie przyjąłeś swojego losu z  wielką pokorą… ale mniejsza z tym – zakończył szybko chłopak, widząc jak mężczyzna już się gotuje, żeby sprostować jakieś fakty. – Samo wypisanie cię z kart historii rodu, jak twierdzi moja matka, nie stanowiłoby żadnego większego problemu, przykład chociażby twojego wuja, Alpharda.

– Kogo? – wtrącił się znów Harry.

– No właśnie – mruknął Draco. – Plamą na honorze rodziny stało się dopiero twoje skazanie na Azkaban. Matka twierdzi, że powód, jakkolwiek dla mnie obecnie obciążony emocjonalnie, dla Blacków, można powiedzieć, byłby maleńkim powodem do dumy. Od lat przecież wspierali Czarnego Pana, więc plotki o bym, że ten Syriusz miałby się okazać aż tak wartościowym… hm, podwójnym agentem… Cóż, moja ciotka Bellatrix była gotowa pertraktować o twoją wolność. Oczywiście, o ile zdrada Potterów okazałaby się prawdą. 

– Jakoś nigdy nie obiła mi się o uszy chociażby cząstka tych bredni – sarknął animag.

– Oczywiście, że nie – prychnął Draco. – Byłeś pod tak ścisłym nadzorem Dumbledore’a i jego Zakonu, że nie sposób było dotrzeć do twojego, spranego na wskroś, mózgu. Bellatrix namówiła moją matkę, a jej najbliższą siostrę, żeby przekonała mojego ojca do, jakby to ująć... pociągnięcia... kilku kluczowych sznurków w ministerstwie. 

– Lucjusz miał…

– Tak Harry, wyobraź sobie, że mój zły, okrutny ojciec mógł uratować twojego chrzestnego od wyroku – warknął blondyn, piorunując go wzrokiem – i jakbyście z racji swojej mi wciąż nie przerywali, to może już powiedziałbym dlaczego. No i tak, oczywiście mój ojciec jest przecież bezdusznym śmierciożercą – Draco wywrócił oczami – ale więzy rodzinne zawsze były i będą niezwykle ważne wśród czystokrwistych rodzin a, tak jak już mówiłem, te kilkanaście lat temu panowało przekonanie, że Syriusz nawrócił się na dobrą stronę, nie mówiąc już o tym czego dokonał. Kontynuując, mój ojciec już wtedy był bardzo szanowany w ministerstwie i gdyby nie interwencja Dumbledore’a możliwe, że doszłoby po prostu do jakiegoś małego, niejawnego przesłuchania, po którym twój chrzestny zostałby uniewinniony. Aaale – Draco nabrał powietrza w płuca, chcąc już zakończyć opowieść – Dumbledore zawsze był i będzie najbardziej wpływowym czarodziejem, więc jeśli zdecydował, że Syriusza najłatwiej będzie uciszyć, zamykając go bez rozprawy w Azkabanie, to tak musiało oczywiście być.

Blondyn zakończył swój monolog, wzruszając ramionami.

– Dumbledorowi na pewno nie jest na rękę to, że przebywasz na wolności – Ślizgon zwrócił się bezpośrednio do mężczyzny. – Gdyby tak nie było, na pewno wiedziałbyś, że dzięki Alphardowi jesteś teraz jedynym prawowitym spadkobiercą domu na Grimmauld Place, a co za tym idzie, nie musiałbyś ukrywać się po jaskiniach, jak jakiś łachmaniarz.

Zapadła cisza, może i Syriusz był gotów wykłócać się z tym młodym, bezczelnym gówniarzem, ale ostatnie zdanie odebrało mu wszelkie nazbierane podczas opowieści argumenty. 

Grimmalud Place było jego? Gdyby się zastanowić, wszystko by się zgadzało. Jego rodzice już nie żyli, jedyny ich spadkobierca, jego brat też… Czyli, jeśli wierzyć młodemu Malfoyowi i jego wuj przepisał mu posiadłość… to rzeczywiście mógł zamieszkać pod numerem 12, a co najważniejsze, być tam bezpiecznym.

Syriusz patrzył przed siebie pustym, niewidzącym wzrokiem. Nie chciał wierzyć w tę bajeczkę, ale on sam miał wiele długich lat na zastanawianie się dlaczego nigdy nie doszło do procesu przed wtrąceniem go do Azkabanu. Tyle razy wył wręcz ze zgryzoty, wiedząc, że gdyby mógł złożyć zeznania pod veritaserum, byłby wolnym człowiekiem. 

Ostatnie kilka miesięcy coś jeszcze zaprzątało jego głowę. Mianowicie to, dlaczego Dumbledore wykorzystał dwójkę trzynastolatków do uratowania go przed pocałunkiem dementorów? W ciągu wakacji, wymieniając się z Harry’m sowami, miał okazję dowiedzieć się szczegółów. Wszystko wskazywało na to, że to już była któraś z kolei zapętlona rzeczywistość, a to znaczyło, że nikt nie wiedział ile tak na prawdę razy zginął on, albo Hardodziob… Syriusz wiedział, że los potrafił płatać różne figle i gdy tylko pozwalał sobie na myśl o tym, że może w którejś z rzeczywistości nad jeziorem zginął również Harry… animag nie potrafił sobie tego wybaczyć. Przez cały ten czas najłatwiej mu było obwiniać siebie, nigdy nie dopuścił myśli, że może wina nie leżała tylko po jego stronie i że może kształtowała się ona już kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt lat temu, może kiedy był młodym chłopakiem uczęszczającym do Hogwartu, albo gdy przynależał do Zakonu Feniksa.

Nie, nie chciał nagle traktować Dumbledora jak winnego, nawet, jeśli historia opowiedziana przez młodego Malfoya wydawała się jednym z brakujących elementów układanki… 

Puki co nie miał siły, nie miał serca żeby decydować się na ostateczny krok, który przewróciłby jego światopogląd do góry nogami.

Nie zamierzał też ignorować tego, czego się dziś dowiedział. Chciał wszystkiego doświadczyć na własnej skórze, a pierwszą rzeczą, którą postanowił skontrolować, był jego status, jako właściciela Grimmaul Place. Jeszcze nie dziś, nie jutro. Wewnętrzny paranoik nie pozwoliłby mu oddać się prosto w ręce hipotetycznych wrogów, którzy czekali na niego z zasadzką. Czekał trzynaście lat, może poczekać jeszcze trochę. 

– Syriuszu…? – Ciszę w końcu przerwał Harry, delikatnie dotykając ramienia chrzestnego. 

– Myślę… myślę, że powinniście już iść. Za niedługo wasza nieobecność może zacząć robić się podejrzana – mruknął nieco nieprzytomnym głosem. – Odprowadzę was z powrotem do wioski.

– Ale Syriuszu! – Zaoponował od razu Potter, martwiąc się o mężczyznę, ten jednak momentalnie zmienił swoją postać, przeobrażając się w wielkiego czarnego psa. 

Szczeknął, ponaglając chłopców, by ruszyli za nim, Draco więc wzruszył tylko ramionami, patrząc na gryfona i pociągnął go za nadgarstek w ślad za animagiem. 


***


Kilka kolejnych tygodni minęło niemal normalnie. Harry, w miarę swoich możliwości, udzielał się na lekcjach, spotykał z przyjaciółmi w salonie Slytherinu na ich prywatnych lekcjach, co jakiś czas pojawiał się u Snape'a, by rozwijać swoją oklumencję w stronę ofensywną, miewał niepokojące wizje podczas snu, jednak na tyle rzadko, że starał się je po prostu ignorować, ale cały czas głowę zajmowały mu myśli o Syriuszu. 

Od dnia, gdy spotkali się w Hogsmeade jego ojciec chrzestny nie dał o sobie znaku życia. Potter wiedział, że nic złego nie stało się Blackowi, przecież tak gorący news od razu, pojawiłby się na pierwszej stronie Proroka, ale i tak nie potrafił przestać się martwić.

Przez ten czas wysłał do chrzestnego kilka sów, ale wyglądało na to, że ani posłaniec, ani żadna odpowiedź nie zamierzała do niego wrócić. Starał się nie obarczać swoimi obawami Dracona, ale mimo to miał wrażenie, że jego przyjaciel wie, a przynajmniej się domyśla. Blondyn cierpliwie pozwalał Harry’emu, raz po raz, zatracać się w swoich myślach, gubić w konwersacjach albo tracić czujność na lekcjach. Nauczyciele zaś, chwilową niedyspozycję gryfona, zrzucali na jego pobyt w szpitalu. 

Upragniona odpowiedź nadeszła dopiero późnego majowego wieczoru. 

Harry wracając po, musiał przyznać, całkiem owocnych lekcjach oklumencji postanowił przedłużyć swój powrót do dormitorium o spacer na błoniach. Snape był, oczywiście jak na jego niezwykle rozwiniętą umiejętność okazywania emocji, zadowolony z jego pracy. Gryfon zaciekle atakował wroga, wdzierającego się w jego umysł, nie pozwalając mu na długie pozostawanie w nienaruszonym więzieniu jego oklumencji. Harry odkrył, że niegdyś jego największa słabość, teraz stała się jego bronią. Jego obrona ani razu go już nie zawiodła, za każdym razem gdy mistrz eliksirów próbował wedrzeć się do jego myśli, trafiał wyłącznie na tę czarną, gęstą istotę. Potter wykorzystywał to, używając swoich lęków, zmartwień i złości na atakowanie przeciwnika. Emocje, które w sobie tłumił, a które wcześniej były idealną pożywką dla legilimenty przeradzał w energię. Nie do końca rozumiał, jak to się działo, ale zdecydowanie działało i pozwalało mu chwilowo odetchnąć. To nie tak, że dzielił się z wrogiem swoimi obawami, raczej używał swojej magicznej mocy w formie wyzwalającego, oczyszczającego krzyku.

Spacerował powoli, delektując się muskającym jego twarz, coraz cieplejszym powiewem wiatru, zwiastującym nadchodzącą wiosnę. Powoli zbliżał się w stronę czarnego jeziora, gdy coś przykuło jego uwagę. Kątem oka, na jasno-szarym niebie, zobaczył zbliżającą się w jego stronę śnieżną sowę. Wszędzie rozpoznałby tego ptaka, w końcu znał ją już od czterech lat. Czując ucisk ekscytacji w sercu, wystawił przed siebie ramię, by Hedwiga mogła na nim wylądować. 

Ta, widząc to, elegancko sfrunęła na wystawioną kończynę, wyraźnie starając się ukryć zmęczenie. Wbiła się pazurami w miękką skórę przedramienia swojego właściciela i wyciągnęła w jego stronę jedną nóżkę, ukazując mu przywiązany do niej list. 

Potter kompletnie ignorując ból, od razu sięgnął po przesyłkę, będąc pewnym tego, kto był adresatem wiadomości. Nim ją jednak rozwinął poświęcił należną chwilę swojej posłance. 

– Dziękuję ci, Hedwigo – powiedział cicho, gładząc łebek sowy palcem wskazującym, w wolnych, podkurczonych palcach trzymając list. – Leć do solidarni, odpocznij sobie. Obiecuję, że jutro przyniosę ci twoje ulubione smaczki. 

Sowa zahukała dumnie w odpowiedzi i jakby starając się udowodnić swojemu właścicielowi, że wcale nie jest potwornie zmęczona, silnie wzbiła się do lotu, mocniej orając skórę na ręce Gryfona. Tego bólu Harry nie był już w stanie zignorować, skrzywił się paskudnie, powstrzymując się jednak od jęku. Nie chciał, niezależnie od tego, jak to głupio brzmi, żeby jego sowa poczuła się winna. 

Dopiero gdy zniknęła z jego zasięgu wzroku, podwinął potargany rękaw, by obejrzeć głębokie, krwawiące rany. 

– Gdyby Draco to zobaczył, pewnie odszedłby od zmysłów – zaśmiał się słabo, próbując dodać sobie trochę otuchy. Wiedział, że to nie byle jakie rany i że nie powinien tego ignorować, ale jednocześnie nie miał najmniejszej ochoty wracać do skrzydła szpitalnego. O nie, tam nie miał ochoty pojawiać się do samego końca roku, albo jeszcze dłużej.

– No trudno – mruknął, strzepując energicznie rękaw tak, by ukrył jego rękę. Łatając dziury w szacie machnął szybko różdżką, mrucząc pod nosem „reparo”.

W pierwszej chwili chciał ruszyć w stronę salonu Ślizgonów, żeby wraz z Draco przeczytać list od jego ojca chrzestnego. Szybko się jednak rozmyślił. Pierwszym problemem byłaby, z pewnością, przesadzona reakcja Dracona gdyby ten tylko zobaczył jego rany, zaś drugim… może Syriusz napisał coś, czego młody Malfoy mógłby nie chcieć usłyszeć…? Harry postanowił najpierw samemu sprawdzić treść wiadomości.

Wrócenie z nią do salonu Gryffindoru też kompletnie nie wchodziło w grę, w jego towarzystwie zaraz pojawiliby się Ron i Hermiona. Z oczywistych względów nie chciał dzielić się konwersacją z rudzielcem, zaś Granger… brunet nie chciał jej sprawić przykrości. Gdyby dowiedziała się, że odwiedził Syriusza bez niej, mogłaby poczuć się zdradzona. Włóczenie się po zamku też nie wchodziło w grę - wybiła już godzina policyjna, a nie miał zamiaru odwlekać przeczytania listu w nieskończoność. W końcu podjął pierwszą lepszą decyzję, usiadł na trawie, w miejscu w którym akurat stał, rozwinął mały kawałek pergaminu i rozświetlił go blaskiem różdżki, rzucając Lumos.


Drogi Harry, 

przepraszam, że tak długo zwlekałem z odpowiedzią na twoje listy, mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku. Muszę Ci podziękować za wszystko co dla mnie zrobiłeś! Twojemu młodemu przyjacielowi oczywiście też. Jeszcze raz przepraszam, że tak długo nie dawałem znaku życia, miałem okropny mętlik w głowie. Proszę, odeślij mi listem zwrotnym dogodną dla ciebie datę. Musimy porozmawiać. Kominek będzie najbezpieczniejszy. Nie wysyłaj Hedwigi, zbyt bardzo rzuca się w oczy. 


Uważaj na siebie, Wąchacz. 


Harry przeczytał jeszcze kilka razy tę krótką notkę i przyciskając do piersi, zmiął ją w emocjach. Czuł jak wielki ciężar spada mu z serca, Syriusz był bezpieczny, a co ważniejsze, nie miał niczego za złe Draconowi. Był mu wręcz wdzięczny! Harry rozprostował pogięty kawałek pergaminu, by przyjrzeć mu się z uwielbieniem jeszcze raz i zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze. Papier był nowy, raczej dobrej jakości. Nie był to niezadrukowany fragment, wydarty z gazety, zapisany w pośpiechu nierównym pismem, nie był brudny i nie nosił delikatnego, psiego zapachu.

To pozwalało mu przypuszczać, że Syriusza nie było już w jaskini pod Hogsmeade, ale Harry starał się nie nastawiać. Wystarczyło mu to, że Syriusz był zdrowy.

Postanowił od razu wyruszyć do sowiarni, by odpowiedzieć chrzestnemu. Podparł się na zdrowej ręce, chcąc wstać i momentalnie zakręciło mu się w głowie. Czuł się osłabiony i w pierwszym momencie po wstaniu miał mroczki przed oczami. Gdy jednak dziwne dolegliwości po chwili minęły, machnął na nie ręką i niemal biegiem ruszył przez błonia. 

Było dla niego oczywiste, że w rozmowie z Syriuszem powinien mu towarzyszyć Draco. Problemem było tylko miejsce ich spotkania. Salon Gryffindoru odpadał, Ślizgon przebywajacy późnym wieczorem w obcym pokoju wspólnym, spotkałby się ze zbyt wieloma podejrzliwymi spojrzeniami. Lochy też nie były zbyt dobrym pomysłem, gdyż mieszkańcy domu węża lubili włóczyć się po nocach. Istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że ktoś niepowołany zobaczyłby Syriusza w kominku. Było jednak jedno odosobnione i w miarę bezpieczne miejsce, które wraz z Blackiem dobrze znali i w tym momencie Potterowi wydało się ono najodpowiedniejsze. 



Wąchaczu, 

nawet nie wiesz, jak ucieszył mnie twój list. Od razu wysyłam ci odpowiedź! U mnie wszystko w porządku, będę na ciebie czekał w sobotę wieczorem, we Wrzeszczącej Chacie. 


Do zobaczenia, Harry.



Przywiązał zwitek pergaminu do brązowej, szkolnej sowy i poinstruował ją do kogo ma go dostarczyć. Sowa spojrzała na niego tylko i wyleciała dumnie z małego okna sowiarni.

Potter oparł się o nie, przyglądając, jak mała ciemna plama znika na coraz bardziej szarzejącym niebie. 

– Potter! – za swoimi plecami usłyszał wzburzony krzyk.

– Profesor Moody – odpowiedział zaskoczony, odwracając się momentalnie do starszego mężczyzny. – Jak pan…

– Ciągnie się za tobą ślad krwi, dzieciaku – odwarknął, kuśtykając w jego stronę i jednym szarpnięciem różdżki, oświetlając go zaklęciem lumos, niemal od razu lokalizując źródło krwawienia. 

– Ja… – zaczął niepewnie Harry, ale nauczyciel już pochwycił brutalnie jego ramię, podciągając rękaw i ukazując skąpaną w czerwieni rękę Pottera. – Nie wiedziałem, że jest aż tak źle – mruknął niezbyt świadomy tego, że mówi to na głos.

– Źle?! – warknął auror. – Cud, że jeszcze stoisz na nogach, chłopaku! Idziemy do skrzydła szpitalnego! 

– Co? Nieee… nie do skrzydła – zajęczał, brzmiąc znacznie bardziej żałośnie, niż mógłby przypuszczać. 

– Niby dlaczego nie? Czy ty widzisz, jak to wygląda? Jeszcze trochę i będzie można na tobie eksperymentować – sarknął mężczyzna – Ile krwi może stracić człowiek, żeby nie paść trupem – zarecytował kąśliwie. 

– Przecież jak po szkole się rozniesie, że biedny Harry Potter znów wylądował w szpitalu… –zawahał się – nie zdziwię się, jeśli dyrektor przydzieli mi jakiegoś aurora do ochrony, żebym przez przypadek znów nie zrobił sobie krzywdy –  dodał Potter, zdając sobie sprawę z ironii swojego losu – Przecież mógłbym się potknąć i wybić sobie zęby… – sarknał, krzywiąc się.

Moody zamilknął na chwilę, wyglądając tak, jakby rzeczywiście analizował słowa ucznia. 

– W porządku Potter – mruknął w końcu. – Chcesz, żebym ci to połatał? – mruknął, wskazując różdżką na krwawe rany bruneta. 

– Może pan? – Gryfon spojrzał na szalonookiego w szoku, zmieszanym z wdzięcznością. 

– Oczywiście, że mogę. Myślisz chłopcze, że na polu walki z każdą raną biegamy do jakiegoś magomedyka? Wiesz, wróg w tym czasie ucina sobie drzemkę albo akurat, jeśli ją przy sobie ma, parzy herbatę – burknął z ironią, rozciągając swoje paskudne blizny w kształt uśmiechu. 

Harry przypuszczał, że umiejętności Moody’ego są bardziej praktyczne, niż estetyczne, ale w tej chwili był gotów poświęcić każdą cenę. 

– W takim razie poproszę – powiedział pewnie.
Alastor tylko wzruszył ramionami. Zacisnął mocniej dłoń na nadgarstku ucznia i przesuwając nad ranami bruneta różdżką, zaczął bełkotać pod nosem:

Vulnera sanentur, vulnera sanentur, vulnera sanentur…

Harry czuł palący ból, znacznie potężniejszy od tego, który nieumyślnie zadała mu Hedwiga. Starał się powstrzymywać krzyk cisnący się mu na usta, zamiast tego, wydobywając z siebie dziwne rzężenie. Patrzył jak krew, która nie zdążyła jeszcze skapnąć na brudną podłogę sowiarni, cofa się do jego rany. Ta zaś boleśnie i powoli się zasklepiała, zostawiając po rozcięciach zaczerwienione, widoczne blizny. Szybko zdał sobie sprawę, że największy ból sprawia mu właśnie moment, w którym zasklepiają się ślady po pazurach sowy. Nie trudno mu było domyślić się, że Moody nie był znawcą w temacie medycyny, ale to nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że nikt nie się dowie i że ominie go cała ta szopka ze skrzydłem szpitalnym. Był w stanie znieść chwilę bólu, a blizny… Blizny po prostu ukryje pod rękawem szaty. 

– Skończyłem – mruknął Alastor, obracając rękę Pottera i przyglądając się jej uważnie. – Jak się czujesz? 

– Chyba w porządku… – odparł Harry na próbę poruszając przedramieniem, z którego już w pełni zniknął ból.

Moody przyjrzał się, wręcz podejrzliwie, twarzy swojego ucznia, by w końcu wzruszyć ramionami i popchnąć gryfona w stronę drzwi. 

– W takim razie idziemy prosto do salonu Gryfonów, przystojniaczku – zaśmiał się ironicznie, ewidentnie nawiązując do szpecących rękę Pottera, blizn. 


***


Cały poranek Harry był niezwykle niespokojny, nie mógł się doczekać, aż przekaże Draco nowinę o Syriuszu. Niefortunnie dla niego nie miał wystarczająco dużo czasu, żeby jeszcze przed lekcjami zdążyć spotkać przyjaciela w Wielkiej Sali na śniadaniu. Pozostawało mu tylko czekać aż do trzeciej godziny lekcyjnej, gdy będą mieli pierwsze tego dnia wspólne zajęcia ze Ślizgonami.

Gdy tylko wybił dzwon, oznajmiający zakończenie godziny lekcyjnej, Potter niemal sprintem wybiegł z klasy Transmutacji. Czuł, że zbiegając po schodach prowadzących do lochów potrącił kilka osób, ale nawet się nie odwracał, żeby sprawdzić na kogo wpadł.

Ślizgoni kończyli teraz Historię Magii, więc powinni pojawić się przed klasą Snape’a stosunkowo szybko. Oczywiście nie tak szybko, jak Harry, który pojawił się na miejscu jeszcze zanim cała klasa szóstoklasistów zdążyła opuścić salę Eliksirów. Zaintrygowani uczniowie spoglądali na niego, z pewnością zastanawiając się skąd u niego ten pośpiech, jednak od ewentualnych komentarzy powstrzymali się przynajmniej do czasu, aż zniknęli z zasięgu słuchu Gryfona. 

Tak, jak się spodziewał, nie musiał długo czekać, aż jego oczom ukazała się bladolica, arystokratyczna twarz jego przyjaciela. W pierwszej chwili blondyn nie zauważył go, zajęty rozmową z Pansy Parkinson, ale Harry’ego kompletnie to nie zniechęciło, raźnym krokiem podszedł do dwójki Ślizgonów, uśmiechając się z ekscytacją.

– Pansy, Draco – przywitał się z dwójką.

– Potter, nawdychałeś się czegoś nielegalnego? – spytał podejrzliwie Draco, przyglądając się rozanielonej twarzy przyjaciela, spod zmarszczonych brwi. 

– Musimy pogadać – odparł niezrażony. 

– Teraz? – westchnął ciężko blondyn. – To nie może poczekać? Jak widzisz rozmawiam…

– To ważne – odparł od razu. Fakt, w innych okolicznościach wziąłby poprawkę na to, że to, co było ważne dla niego, niekoniecznie było takie dla całej reszty świata, ale teraz… teraz nie miał głowy na analizowanie.

– W porządku – mruknął Draco, wzdychając jeszcze ciężej. – Wybacz, Pansy – uśmiechnął się do dziewczyny przepraszająco i odszedł z Potterem wgłąb korytarza.

– Co jest aż tak ważne, że nie mogło poczekać pięciu minut? – spytał zgryźliwie Malfoy.

– Syriusz odpowiedział na moje listy – odparł od razu Gryfon, szczerząc zęby.

Draco w pierwszej chwili rozważył wybicie mu ich, skoro i tak Potter tak chętnie je szczerzył, jednak zamiast tego spytał tylko:

– …no i? 

Blondyn z pewną dozą satysfakcji podziwiał momentalnie znikające z twarzy przyjaciela podekscytowanie, zaraz zmieniające się w zawód. 

– I… to znaczy, że wszystko z nim w porządku i… – brunet z każdym słowem tracił rezon, zaczynając wątpić w zaangażowanie przyjaciela. 

– Nie zrozum mnie źle, bliznowaty – westchnął Draco – ale gdyby Blackowi coś się stało, cały magiczny świat już by o tym wiedział – skwitował blondyn i widząc, jak Gryfon już otwiera usta, żeby coś powiedzieć przerwał mu szybko – aczkolwiek cieszę się, że wiadomość od niego przyniosła ci tyle radości.

– Syriusz chce się ze mną skontaktować i… pomyślałem po prostu, że może ty też byłbyś zainteresowany… – mruknął nieco obrażonym tonem, kompletnie tracąc moc w głosie, który miał jeszcze na początku rozmowy.

– Och, oczywiście, bardzo chętnie – odpadł blondyn, bardzo rzeczowym, wypranym z niepotrzebnych emocji, głosem.

Harry spojrzał gdzieś w bok, przez chwilę zastanawiając się czy kontynuować tę rozmowę i czy w ogóle jest ku temu jakiś sens, ale w tym momencie usłyszał krótkie, rozbawione westchnienie swojego przyjaciela.

– Bliznowaty, naprawdę cieszę się twoim szczęściem, ale nie powinieneś przedkładać swoich priorytetów nad czyjeś, zwłaszcza że, musisz przyznać, ta rozmowa mogła poczekać jeszcze chwilę i naprawdę nie było potrzeby, żebym przerywał swoją, z Pansy. Uwierz mi, jestem w stanie poświęcić ci mój prywatny czas, co z resztą nie raz ci już udowodniłem, ale…

– Dobrze, dobrze, nie musisz mnie już strofować, zrozumiałem – burknął Harry, nieumiejętnie ukrywając urazę. 

Malfoy, komentując dziecinne zachowanie bruneta, po prostu westchnął ciężko. 

– Chodźmy już, Severus idzie – dodał pobłażliwie Draco, zmieniając temat i wskazując ruchem głowy w głąb korytarza, z którego końca rzeczywiście, szybkim krokiem, rozwiewając przy tym swoją szatę, zbliżał się Mistrz Eliksirów. Malfoy, chcąc ostatecznie zażegnać zły humor przyjaciela, złapał go delikatnie za dłoń i pociągnął w stronę sali, prowadząc do ich wspólnej ławki. 

Lekcja minęła stosunkowo spokojnie.

Snape już dawno odpuścił sobie gnębienie Pottera. 

Chłopak pod wpływem Malfoy’a bardzo się zmienił. Do tego doszły jeszcze ich wspólne lekcje i ogólna wiedza na temat eliksirów, którą Gryfon w miarę systematycznie wnosił na ich bloki lekcyjne. Severus może i mógłby trzymać dawną urazę, którą żywił do Pottera przez wzgląd na jego ojca i arogancję, którą ukazywał już od ich pierwszych lekcji, ale w końcu trzeba było zadać sobie pytanie - po co? Czy było warto pielęgnować na siłę to zgorzknienie, gdy na głowie miał jeszcze całe mnóstwo innych problemów? 

Z dyrektorem na czele?