30 sie 2017

IV

Pojawia się rozdział czwarty, w pełni zbetowany przez nieustraszoną Kilian, której z całego serca dziękuję.
Słowami wstępu usprawiedliwię się jeszcze - opis zadania jest dość krótki i zwięzły dlatego, że postanowiłam nie odbiegać w tym jednym przypadku od oryginalnej sceny zawartej w książce. Użycie cytatu / przepisywanie słowo w słowo tego fragmentu nie wchodziło nawet w grę, a ograniczenie się do jednego zdania też nie chciało mi przejść przez myśl. Wierzę, że znalazłam złoty środek.
Nie przedłużając, zapraszam do lektury.
__________


We wtorek podczas obiadu siedział przy stole Slytherinu, rozglądając się leniwie po Wielkiej Sali. Jego myśli skupione były na pierwszym zadaniu Turnieju.
Poświęcał każdą możliwą chwilę na doskonalenie zaklęcia przywołującego i analizę wszystkich możliwych scenariuszy. Chciał być przygotowany w możliwie największym stopniu na czekający go sprawdzian; nie ulegało wątpliwości, że opiekunowie Beauxbatons i Durmstrangu przykładają wielką wagę do przygotowania swoich reprezentantów. To, że wszyscy uczestnicy byli świadomi zagrożenia, z jakim przyjdzie im się mierzyć było zdecydowanie niesamowitą pomocą.
Tutaj też pojawiał się maleńki problem, który jednak coraz bardziej gryzł sumienie Harry’ego. Na początku cichy głosik w jego głowie powtarzał mu niczym mantrę, że jego ocena jest błędna, że szkoła, którą reprezentował, miała jeszcze jednego kandydata… prawowitego kandydata, niewiedzącego o przeciekach krążących wśród reprezentantów. Teraz owy głosik stawał się coraz głośniejszy i bardziej uporczywy.
Wzrok chłopaka przeniósł się na stół Puchonów, przy którym siedział Cedrik Diggory. Widok szkolnego kolegi pomógł mu podjąć ostateczną decyzję.
Przełknąwszy ślinę i dosyć sztywnym ruchem wstał od stołu i ignorując wpatrujące się w niego ciekawskie spojrzenia uczniów, powędrował do miejsca w którym siedział starszy chłopak.
– Cedrik, mogę z tobą porozmawiać? – powiedział niepewnie, zaskarbiając sobie całą uwagę Puchona.
– E… jasne, tak, pewnie – odparł, wpatrując się w Gryfona zdziwionym wzrokiem.
– W cztery oczy – dodał jeszcze. Na szczęście Diggory przystanął na jego propozycję i dał się zaprowadzić do Sali Wejściowej, gdzie nie było teraz prawie nikogo – pierwsze zadanie to smoki – powiedział cicho, tak by tylko chłopak mógł to usłyszeć.
– Co takiego? – spytał nietęgo, wyraźnie nie rozumiejąc o czym mówił młodszy.
– Smoki – powtórzył ciszej – nie jestem pewien co będziemy musieli zrobić, chyba koło nich przejść. Ministerstwo załatwiło po jednym dla każdego reprezentanta – wymruczał, patrząc jak twarz Puchona rozjaśnia się w zrozumieniu, po czym bardzo szybko traci swoje kolory. Fakt, że nie tylko on spanikował na wieść o czyhającym na nich niebezpieczeństwie dodała Harremu nieco pewności siebie.
– Chwila – mruknął po chwili Diggory, patrząc na niego podejrzliwie – skąd o tym wiesz i… dlaczego mi to mówisz…?
– Ja, to znaczy, pomyślałem… - Harry spojrzał na niego skołowany – po prostu chciałem, żebyś wiedział. Fleur i Wiktor na pewno już o tym wiedzą – odparł zgryźliwie, zły na chłopaka za jego niewdzięczność.
– Wiedzą? Skąd?
– Maxime i Karkarow je widzieli. Stawiam dziesięć galeonów, że zrobiliby wszystko, żeby reprezentanci ich szkół wygrali Turniej.
Diggory po chwili namysłu wyglądał na przekonanego. Uśmiechnął się trochę zażenowany i wyciągnął do Harrego rękę.
– Dzięki Harry… ja…
– Nie ma za co – przerwał mu, uśmiechając się delikatnie i uścisnął dłoń Puchona. 

Dwudziesty czwarty listopada nadszedł bardzo szybko. Przy śniadaniu dyrektor poinformował wszystkich, o skróceniu lekcji, jednak Harry był jedną z niewielu osób, na których ta informacja nie wywołała żadnego wrażenia. Jego osoba była raczej skupiona na chęci przetrwania. Sam nie wiedział, kiedy przemieszczał się z jednej sali do drugiej, na czym polegały lekcje, a gdy podczas obiadu podeszła do niego zmartwiona Profesor McGonagall, prosząc by udał się z nią do miejsca odbycia się pierwszego zadania, spojrzał na nią, jakby widział pierwszy raz w życiu.
– Potter, wszystko w porządku? – spytała cicho, gdy wyprowadziła go z Sali.
– Tak… tak, Pani Profesor – odchrząknął cicho, jednak w porządku było wręcz antonimem, tego jak się czuł w tej chwili. Minerwa poprowadziła go do zakazanego lasu, w stronę padoku dla smoków, gdzie wraz z pokonywaną odległością ich oczom ukazywał się wielki namiot zasłaniający ogrodzenie. W środku czekali już na nich Diggory, Krum, Delacour i Ludo Bagman.
– Och, jesteście już, świetnie, świetnie – zawołał Bagman entuzjastycznie, widząc jak wchodzą do namiotu – dziękuję ci Minerwo, Harry chodź, nie ma na co tracić czasu. Pierwsze zadanie! Na pewno chcecie je poznać. – Mężczyzna wyglądał na naprawdę podekscytowanego – przygotowaliśmy maleńkie figury waszych… hm, przeciwników  –  po tych słowach Bagman wyciągnął przed siebie satynowy woreczek – waszym zadaniem jest po prostu przechwycenie złotego jaja. Wszystko jasne? – spojrzał na reprezentantów z szerokim uśmiechem – świetnie. Proszę, panno Delacour, proszę losować – rozwiązał złoty sznureczek, oplatający górę woreczka, który podsunął pod nos Fleur. Wyciągnęła maleńką figurkę Walijskiego Zielonego. Wiktorowi trafił się Chiński Ogniomiot. Gdy Cedric wybrał Szweckiego Krótkopyskiego, Harry miał wrażenie, że jego własna twarz zaczyna przybierać zielone kolory. Walcząc z nudnościami, drżącą ręką wyciągnął z woreczka ostatniego smoka – Rogogona Węgierskiego.
Cedric opuścił namiot reprezentantów jako pierwszy, później, w ślad za nim podążyła reprezentantka Beaxbatons, zaś trzecim zawodnikiem okazał się być uczeń Durmstrangu. Harry czuł się, jakby spędził w namiocie dobrych kilkaset lat, zanim wzmocniony magicznie głos Ludovica wywołał go na scenę. Chwiejnym krokiem przemierzył odległość dzielącą namiot od padoku dla smoków i gdy tylko jego sylwetka ukazała się widowni, rozlokowanej wokół całego terenu, rozbrzmiały niemal ogłuszające krzyki. Harry nie miał czasu się na nich skupiać, bo jego oczom ukazał się wielki, skrzydlaty, rozwścieczony jaszczur, pilnujący między przednimi łapami swoich jaj, wśród których znajdowało się jedno złote.
Wyciągnął powoli swoją różdżkę i skierował ją mniej więcej w stronę zamku.
Accio błyskawica! – krzyknął chrapliwie i jedynym co mu pozostało, było czekanie. Smok łypał na niego wściekle, widocznie zastanawiając się, czy spopielić go już teraz, czy może poczekać jeszcze kilka sekund. Na szczęście w momencie, w którym gad podjął decyzję o pozbyciu się śmieci, w ręce Harrego wleciała jego miotła, a on wskoczył na nią, od razu odbijając się od ziemi ledwo co unikając ognistego oddechu.
Czując wiatr, muskający jego policzki, solidny trzon miotły w dłoniach i ten brak gruntu pod nogami momentalnie rozwiał swoje objawy. W tym momencie nie wiedział już czym tak bardzo się martwił, zdobycie jaja wydawało mu się dziecinnie proste, a przerażający smok jedynie kolejnym, głupim problemem, któremu musiał stawić czoła. Gdyby miał na to choć odrobinę ochoty, wycałowałby Moody’ego za podsunięcie mu tak genialnego planu. W powietrzu Harry czuł się wolny, tutaj nie było żadnych ograniczeń, mógł zrobić dosłownie wszystko.
…nawet jeśli oznaczało to przechytrzenie Rogogona Węgierskiego.
Nie wiedział, ile czasu mu to zajęło, miał wrażenie, że po prostu kilka sekund. Czuł się jak podczas meczu Quidditcha, a każdy atak smoka tłumaczył sobie lotem źle wycelowanego tłuczka. Musiał po prostu pokonać drużynę przeciwników, którzy stali mu na drodze do zdobycia złotego znicza… to znaczy jaja. Nawet gdy niecodziennie ostry tłuczek zahaczył o jego ramię, nie było mowy o przegranej. Zmusił wroga do oddalenia się od jego skarbu i korzystając z tych kilku sekund przewagi zanurkował po delikatnie błyszczące, w blasku popołudniowego słońca jajo.
– Braaawo! – rozległ się głośny okrzyk Bagmana, a Harry, jakby wybudzając się z transu nagle usłyszał wrzask całej widowni – Nasz najmłodszy reprezentant wykonał zadanie!
Powrót do świata rzeczywistego porównywalny był trochę z uczuciem towarzyszącym zażywaniu Szkielewzro. Gardło bolało od połykanego zimnego powietrza, a rozharatane ramię piekło niemiłosiernie, jednak ściskał nim złote jajo, którego ciężar całkowicie mu to rekompensował. Przeleciał nad trybunami, wsłuchując się w ogłuszające krzyki radości i widząc jak poskramiacze smoków wyprowadzają Rogogona, zleciał na ziemię, kierując się w stronę Profesor McGonagall, Moody’ego i spieszącego, kilka kroków przed nimi Hagrida.
– Holibka, Harry, ale lot! – wykrzyczał półolbrzym, klepiąc chłopaka po plecach. 
Potter, dobry pomysł z użyciem miotły - na pokiereszowanej twarzy Moody’ego pojawił
się figlarny uśmiech.
– Brawo, świetnie sobie poradziłeś – dodała opiekunka jego domu – a teraz, marsz do pani Pomfrey, niech Cię opatrzy, jeszcze zanim ogłoszą wyniki – powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu i pchnęła go delikatnie w stronę namiotu sanitarnego. Nie narażając się na gniew opiekunki oraz nie chcąc tracić czasu, szybkim krokiem powędrował w tamtą stronę, by jak najszybciej wrócić żeby poznać oceny sędziów.

– Smoki! – żachnęła się kobieta, wciągając go do namiotu i sadzając na jednym z łóżek - dopiero co byli tu dementorzy, teraz smoki… jestem ciekawa czym uraczą nas za rok… – mamrotała pod nosem, zajmując się otwartą raną chłopaka. Odkaziła ją i gdy tylko magicznie zasklepiła, do namiotu wszedł jedyny potomek rodu Malfoy; i gdyby nie jego rozwiane włosy, nikt nie śmiałby podejrzewać, że biegł na złamanie karku.
– Ty skretyniały, bliznowaty gumochłonie! Dałeś się zranić – niemal krzyknął, nie panując jednak nad swoimi emocjami. 
– Przecież to tyko draśnięcie – odparł Harry, krzywiąc się trochę.
– Draśnięcie! – prychnął blondyn – Mogłeś stracić rękę! – dodał, jak zwykle za bardzo histeryzując. Pomfrey westchnęła ciężko, wywracając oczami i odeszła w stronę swojego drugiego pacjenta, który osłonięty był białą kotarą.
Harry rozprostował rękę, z zadowoleniem stwierdzając, że już nic go nie boli i gdy postanowił wstać i udać się z powrotem na padok, do namiotu wpadła Hermiona i spieszący za nią Ron.
– Harry! To było niesamowite! Twoje accio było fenomenalne – dziewczyna rzuciła się przyjacielowi na ramiona, kompletnie ignorując stojącego po drugiej stronie łóżka Dracona.
– Stary, nie wiem, kto wrzucił twoje nazwisko do czary, ale definitywnie masz z nim na pieńku – powiedział Ron, stając koło Hermiony.
– Szybko zdałeś sobie z tego sprawę… – mruknął Harry z przekąsem, poklepując delikatnie przyjaciółkę po ramieniu, by dała mu porozmawiać z Weasley’em.
– Tak, ja, Harry… - rudzielec wyglądał na skonfundowanego – ja wiem, że zachowałem się jak kretyn i w ogóle nie powinieneś mi wybaczać…
– W zupełności się z tym zgadzam – warknął opryskliwie Draco, unosząc jedną brew. Ron momentalnie przeniósł na niego wzrok, jakby dopiero go zauważając.
– Co ty tu robisz? – burknął, patrząc nienawistnie na Ślizgona.
– O to samo, mógłbym spytać ciebie – warknął, niemal wypluwając ostatnie słowo.
– Daj spokój Draco – westchnął Harry, zaciskając delikatnie palce na nadgarstku chłopaka.
– Czy możemy porozmawiać? W cztery oczy? – spytał chłodno Ron, w tym czasie jednak mierząc nieprzychylnym wzrokiem Malfoya.
– Nie – Potter pokręcił głową – jeśli chcesz rozmawiać, porozmawiajmy tutaj.
Weasley przez chwilę wyglądał, jakby analizował wszystkie za i przeciw tego pomysłu, jednak ostatecznie chowając dumę w kieszeń, spuścił wzrok i kilka razy mlasnął ustami, jakby próbując zacząć zdanie.
– Ja… straszny ze mnie dupek, co Harry? – wymruczał cicho, zerkając niepewnie na byłego przyjaciela – Po prostu byłem zazdrosny… przecież wiesz… ja… kompletnie dałem ciała jako przyjaciel. Cholera, byłem na ciebie strasznie zły, że nic mi nie powiedziałeś… i w ogóle nie chciałem słuchać, że uczestnictwo w Turnieju to wcale nie był twój pomysł i… naopowiadałem chłopakom różnych głupot, Hermiona ciągle mnie przekonywała, że to co robię, jest durne i podłe, a to, co powiedziałem o twojej mamie… ale… kurcze Harry, nie mam nawet pomysłu jak się wytłumaczyć. Jestem po prostu kretynem i… kurcze przepraszam cię… wiem, że pewnie nie chcesz nawet na mnie patrzeć, ale… - Weasley zamilknął, niepewny, czy powinien kontynuować.
– Tak Ron, jesteś kretynem – westchnął Harry, patrząc zrezygnowany na rudego chłopaka. Mimo całej złości i zawodu, jaki czuł przez ten czas, Weasley był jednak jego przyjacielem od pierwszej klasy, najlepszym przyjacielem, którego w razie potrzeby byłby nawet w stanie ochronić przed Cruciatusem własnym ciałem.
– Może… po prostu o tym zapomnijmy? – zaproponował nieśmiało.
– Nie – odparł twardo Harry, kręcąc głową – ja na pewno o tym nie zapomnę i nie chcę też, żebyś ty zapomniał – zaczął, patrząc poważnie na mocno zarumienioną twarz przyjaciela – ale… chcę ci wybaczyć… – westchnął po chwili odwracając wzrok i unosząc delikatnie kącik swoich ust.
– Harry… - głos Ronalda nieco się załamał, a Hermiona wyraźnie westchnęła z ulgą.
– Skoro zaręczyny macie już za sobą, proponowałbym dowiedzieć się jakie noty otrzymał Złoty Reprezentant – zakpił oschle Draco, wyrywając delikatnie rękę z uścisku Harrego i przypominając wszem i wobec po co w ogóle wstali dzisiaj z łóżek. Wyglądał na zawiedzionego decyzją Harrego i może, trochę złego…
– Wyniki! – krzyknął Harry, podrywając się na równe nogi, po czym nawet nie patrząc za siebie pognał w stronę padoku. Gdy tylko znów ukazał się publiczności, przywitały go głośne oklaski i okrzyki. Bagman pozwolił sobie na chwilę dramatyzmu, po czym przyłożył różdżkę do gardła i uciszył wszystkich.
– Wszyscy czterej sędziowie wydali swój werdykt! – zaczął z radością Ludovic – Nasz najmłodszy reprezentant, z sumą trzydziestu jeden punktów zajmuje pierwsze miejsce, ex aequo z panem Wiktorem Krumem! – wykrzyczał, pozwalając, by tłum znów zaczął ogłuszająco wiwatować. 



Harry dowiedział się później jak wyglądały potyczki innych zawodników. Ponoć Cerdic transmutował kamień w psa który miał odwrócić uwagę smoka, został jednak poparzony przez Szweckiego Krótkopyskiego, Fleur udało się na chwilę uśpić Walijskiego Zielonego, a Wiktor uderzył Chińskiego Ogniomiota jakąś klątwą, co niestety skończyło się rozgnieceniem jaj, które gad miał między łapami. Nie jego rolą było ocenianie przeciwników, jednak w głębi duszy, czuł że w pełni zasłużył na pierwsze miejsce.