27 sty 2017

II

Chcę was mocno ucałować i podziękować za odzew. Każda wiadomość  jest dla mnie na wagę złota. Zapraszam do wgłębienia się w następny rozdział tej historii, który nabrał kolorów dzięki niesamowitej Kiminari <3.
__________



– Potter, znów wpadłeś na jakiś durny pomysł?
Przed moimi oczami pojawiła się twarz Malfoya. Chłopak wwiercał we mnie zaniepokojone spojrzenie swoich wielobarwnych tęczówek.
– Nie. Dlaczego? – odarłem spokojnie, oparłszy głowę na ręce zgiętej w łokciu.
– Od jakichś dwudziestu minut nie ma z tobą kontaktu. Siedzisz bez ruchu z nieobecnym wzrokiem, wlepionym gdzieś w drugą stronę Sali.
– Może się zakochał – wtrąciła rozmarzonym głosem Pansy. Spojrzenia wszystkich osób, które akurat siedziały tak blisko, że dane im było usłyszeć te słowa, momentalnie zwróciły się w jej stronę, zaraz po tym skierowując podejrzliwy wzrok na mnie.
– Co?! Nie! Ja po prostu... zamyśliłem się – bąknąłem, pąsowiejąc momentalnie, pod naporem tylu ciekawskich oczu.

– No Harry, przyznaj się kto ci wpadł w oko – Zabini, siedzący po mojej lewej stronie dźgnął mnie w żebro.
– Oh, odczepcie się – westchnąłem, odsunąwszy talerz i położyłem głowę na stole, zakrywając ją dodatkowo rękami. Chcąc się jednak upewnić, że temat jest skończony, mruknąłem dobitnie – dla waszej informacji, mam teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie od uganiania się za kimkolwiek.
Zainteresowani rozmową przystali na ten argument, uznając go za dość rozsądny, by w niego uwierzyć.
– Z resztą, zmieniając temat, ojciec powiedział mi, że Rita Skeeter ma zamiar przeprowadzić drugi wywiad z uczestnikami turnieju – zagaił zaraz Malfoy.
– Skeeter? Nie, błagam, tylko mi nie mów że ktoś się na to zgodził! – Poderwałem się momentalnie. – Już dość bzdur nawypisywała w ostanim wydaniu Proroka.
– Harry, nie udawaj, wszyscy wiemy że na wspomnienie rodziców rozklejasz się jak nastolatka ze złamanym serduszkiem, a do Turnieju wciągnąłeś się w pogoni za sławą – zarechotał Blaise.
– Wiedziałem, że akurat ty przejrzysz mnie na wylot – wywróciłem oczami, krzywiąc się brzydko. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Zabini po prostu żartuje, ale na samo wspomnienie głupot, jakie miała wątpliwy zaszczyt przeczytać cała magiczna społeczność, robiło mi się niedobrze. 
– Spytałem ojca, czy nie mógłby czegoś z tym zrobić, ale redaktor naczelny Proroka nie chce w ogóle słyszeć o wycofaniu tego reportażu – mruknął blondyn. – Skeeter jest dla nich jak...
– Kura znosząca złote jaja – przerwał mu Harry, zdając sobie sprawę w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. 
– Jak co, przepraszam? – blondyn, wraz z kilkoma domownikami spojrzeli na Gryfona, jak na jednego z pacjentów oddziału psychiatrycznego Szpitala Świętego Munga.
– Kura, znosząca złote... jaja – powtórzył Harry niecierpliwie, kompletnie tracąc rezon, gdy zdał sobie sprawę z tego, że czystokrwiści towarzysze nie mieli w swoim życiu zbyt wiele okazji, by zapoznać się z kulturą mugoli.
–To takie mugolskie powiedzenie, oznacza kogoś, lub coś przynoszącego łatwy, duży zysk. 
W odpowiedzi Ślizgoni spojrzeli na mnie w sposób, który był ściśle zarezerwowany tylko dla mieszkańców ich domu. Jakby od pierwszej klasy byli go uczeni... Widząc, że sprawa i tak jest przesądzona i w ich mniemaniu postradałem zmysły, uznałem, że nie ma sensu kontynuować tego tematu. Skeeter i tak za chwile wciśnie mi w usta jeszcze gorsze słowa. Jęknąłem głośno, opadając z trzaskiem głową na stół. Zająłem się wyklinaniem w myślach wszystkich bogów, którzy akurat słuchali.
***
Kilka dni później, podczas śniadania stało się coś bardzo nietypowego. Wiecznie pewny siebie, nie przepuszczający żadnej okazji do drwin, lub przechwałek Draco siedział cicho, wyraźnie czym strapiony i zamyślony. Zapytany o przyczynę, jedynie odburknął coś niewyraźnie i machnął w stronę pytającego ręką. 
Dwadzieścia minut później wiedzieliśmy czym był taki zaniepokojony.
– Odłóżcie książki. Nie będą wam dzisiaj potrzebne – głos nietoperza, wchodzącego do swojej sali, potoczył się po całym pomieszczeniu, zagłuszając nawet hałas wywołany trzaśnięciem drzwi. – Macie godzinę, nie mniej, nie więcej, na uwarzenie antidotum. Radzę się dokładnie zastanowić nad wyborem. Zabraknie wam pół minuty, a nie wiadomo czy zdołamy was odratować. – Warczał, szybkim krokiem zmierzając do swojego biurka, o które oparł się plecami. Przysiągłbym, że pod koniec zdania uśmiechnął się pod nosem. – Postanowiłem, podzielić was w pary, z którymi będziecie pracować. Każdy uczeń zrobi antidotum dla osoby, z którą dzieli ławkę. Przekonamy się, czy niektórzy naprawdę zrobili jakieś postępy – warknął jeszcze, ewidentnie kierując te słowa do Dracona. – Gdy skończycie będę podchodził do każdego z was. Macie powiedzieć mi jakie zastosowanie ma wasze antidotum i od razu to sprawdzimy. Zaczynajcie. – Warknął, gromiąc wszystkich uczniów wzrokiem, po czym zajął swoje miejsce za biurkiem nauczycielskim, zabierając się za sprawdzanie jakichś wypracowań.
Cała klasa w zamieszaniu zaczęła przygotowywać niezbędne składniki, lub zastanawiać się gorączkowo co uwarzyć. Ten cały harmider w ogóle mi nie pomagał. W głowie miałem kompletną pustkę. Co niby miałem uwarzyć? Draco uczył mnie wielu receptur, ba! przecież nawet potrafiłem przełożyć je na praktykę, ale teraz... Zerknąłem w moją lewą stronę, widząc, że Malfoy zaczął już siekać korzonki mandragory. To momentalnie nasunęło mi pomysł. Eliksir może nie był najłatwiejszy, ale spokojnie dam radę zmieścić się w wyznaczonym czasie.

Zakasałem rękawy i wlałem do kociołka niewielką ilość ropy z czyrakobulwy, podgrzewając ją na małym ogniu. Od razu wziąłem się za oddzielanie liści od łodyg ślazu, które posiekałem i ostrożnie dodałem do eliksiru, mieszając go jednocześnie.
Gdy na powierzchni pojawiły się pierwsze bąbelki, wypełniłem kociołek dokładnie do połowy wodą, gasząc ogień i zostawiając eliksir do przestygnięcia.
Zacząłem przygotowywać resztę składników, starając się nie słuchać nerwowych szeptów, bulgotania i innych dźwięków towarzyszących testowi. Podczas korepetycji Draco tyle razy powtarzał mi, że muszę być w stu procentach skupiony na warzeniu, że widać w końcu weszło mi to w krew. Z resztą, blondyn twierdził również, że jakość eliksiru w wielkiej mierze zależy od podejścia warzącego. Tłumaczyłem sobie tym moje dotychczasowe, tragiczne wyniki z eliksirów. Ostatnie cztery lata ledwo co zdawałem, w końcu Snape z wielką chęcią deprymował mnie na każdych zajęciach.
Z resztą nie ważne. Wróciłem myślami do obecnej chwili, rozgniatając w palcach ostatnie oko traszki, po czym sprawdziwszy temperaturę kociołka, podpaliłem pod nim największy ogień, dodając wszystkie składniki w idealnej kolejności i czasie, tak, by ostatnia kropla jaszczurzej krwi wylądowała w brązowawym eliksirze idealnie w momencie, gdy znów zaczął się gotować. Zacząłem energicznie mieszać, nie pozwalając by cokolwiek się przypaliło, ani też by jakikolwiek składnik się nie rozpuścił. Po około dwóch - trzech minutach brązowa breja zaczęła rzednąć i zmieniać kolor na żółty. Odetchnąłem w myślach, czując się o wiele pewniej na ten widok. Nie przestając mieszać bulgoczącej cieczy, przyglądałem się jej uważnie, chcąc wychwycić moment w którym kolor będzie idealny. Jedno ponadprogramowe machnięcie łyżką, a będę musiał wszystko naprawiać. Wątpiłem by starczyło mi na to czasu. 
Z żółtego eliksir powoli zaczął robić się zielonkawy, zielony przeszedł w podejrzanie rzygowinowy fiolet, a ten powoli zaczął przybierać czarny kolor. Wpatrywałem się w mój kociołek, bojąc się chociaż mrugnąć, by nie przegapić momentu w którym miałem wyjąć łyżkę. Oczy zaczęły mi już łzawić, nie mówiąc o tym, że para całkowicie osiadła mi na okularach, ale starałem się patrzeć ponad nimi, zsuwając je wolną ręką na czubek nosa. 
 W końcu ujrzawszy smolistą czerń, momentalnie wyciągnąłem drewnianą chochlę, opadając ciężko na krzesło i zaczynając odliczać. Sześć, pięć, cztery, trzy, dwie, jedna - mogłem zgasić ogień pod kociołkiem.
Odetchnąłem cicho, ścierając kropelki pary z czoła i przecierając okulary o skraj szaty. Mogąc znów normalnie widzieć, sprawdziłem godzinę na zegarze wiszącym tuż nad biurkiem nietoperza. Niemalże idealnie. Do końca testu zostały niecałe cztery minuty. Odwróciłem się, z ciekawością przyglądając klasie. Zabini i Pansy siedzący tuż za nami też już skończyli, Crabbe i Goyle byli osmaleni czymś czerwonym na twarzy, Ron gorączkowo mieszał w swoim kociołku, wyglądając na przerażonego, a Hermiona zdawała się wyjątkowo zadowolona z siebie. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, co też odwzajemniłem i odwróciłem się w stronę Malfoya, który właśnie z gracją siadał na swój stołek.
– Co uwarzyłeś? – szepnąłem cicho, kątem oka zauważając, że Snape wstaje z miejsca.
– Antidotum na jad Tajpana Pustynnego – odparł wyraźnie z siebie dumny.
– A zdajesz sobie sprawę, że żeby przetestować twój eliksir potrzeba tego jadu, prawda...?
– Skoro wszyscy już skończyliście i macie czas żeby plotkować... – odezwał się głośno Mistrz Eliksirów – zaczniemy od pierwszych ławek.
– Oświeć klasę Potter, co takiego starałeś się... uwarzyć – sarknął nauczyciel, stając tuż przed moją i Malfoya ławką. Z zarezerwowaną tylko dla mojej osoby dozą nienawiści i obrzydzenia, wpatrywał się w moje oczy, nie zaszczyciwszy mojego kociołka nawet spojrzeniem.

– Antidotum na Wywar Żywej Śmierci.
– Ciekawe. Mogę się zgodzić, że sama odtrutka ewentualnie jest w zasięgu umiejętności jakiegoś wyjątkowo uzdolnionego czwartoklasisty, jednakże – wzrok Snape'a przebił mi głowę na wylot – skąd taki ignorant, jak ty słyszał o wywarze na poziomie OWTMów?
– Podczas korepetycji zostałem zmuszony do przeczytania leksykonu eliksirów – mruknąłem w odpowiedzi, nie dając się złamać wzrokowi mistrza eliksirów. 
– Niech będzie... Bądź jednak pewny, że jeśli pan Malfoy nie wybudzi się ze śpiączki, obydwu czeka powtórka z całego materiału – warknął. – A teraz, co tutaj mamy? – Snape całkowicie stracił mną zainteresowanie i pochylił się nad kociołkiem Dracona. – Tajpan Pustynny, hm? – mruknął jakby sam do siebie, po czym obrócił się na pięcie i zniknął w składziku przylegającym do klasy.
Wracając, trzymał w dłoniach dwa maleńkie flakoniki.
– Potter, wyciągnij do mnie rękę i podwiń rękaw – polecił mężczyzna, co też z wyraźnym wahaniem zrobiłem. Nietoperz z satysfakcją ścisnął mój nadgarstek, przykładając różdżkę do mojej żyły i rozciął mi skórę, sprawiając że po mojej ręce zaczęła ciurkiem lecieć krew.
Większość dziewcząt wstrzymała oddech, przyglądając się z przerażeniem tej scenie, podczas gdy nauczyciel odkorkował magicznie flakonik. Przeniósł na moją otwartą ranę kilka kropel jadu, od razu zamykając magicznie ranę. Przysiągłbym, że mruczał pod nosem coś, co brzmiało jak... vulnera sanentur.

Uznałem że warto zapamiętać to zaklęcie i straciłem przytomność.
***
Gdy tylko zacząłem coś kojarzyć złapałem się za głowę, czując jak ból niemal mi ją rozsadza.
– Widać Potterowi nic nie jest – usłyszałem głos nietoperza. 
Delikatnie rozchyliłem powieki. Wokół stali chyba wszyscy uczniowie, wlepiając we mnie przerażony, lub zaciekawiony wzrok. Omiotłem ich szybko spojrzeniem, nigdzie jednak nie widząc Rona. Najwyraźniej spisał mnie już na straty. Hermiona jednak, miała całe załzawione oczy, a Draco przyglądał mi się przerażonym spojrzeniem.
– Naprawdę, mogłeś sobie wybrać jakieś inne antidotum – jęknąłem do blondyna. – Głowa mi pęka.
– Przyczyną akurat nie jest mój eliksir, tylko to, że przypierniczyłeś głową o posadzkę – odchrząknął chłopak, wyraźnie się uspokajając i na powrót przybierając swój naturalny wyraz twarzy.
– Sprawdzimy jeszcze skuteczność eliksiru pana Pottera, a wtedy pan, panie Malfoy odprowadzi go do skrzydła szpitalnego – zabrał głos Snape, gdy ja przytrzymując się stołu, postarałem się usiąść na krześle. – Nie chcielibyśmy, żeby ikona czarodziejskiego świata skończyła ze wstrząśnieniem mózgu – dodał zjadliwie, po czym machnął w stronę Dracona. – Proszę się częstować, panie Malfoy.
Draco niespiesznie ujął flakonik, który stał tuż przed nim na stole, odkorkował go, po czym powąchał niepewnie. Spojrzał jeszcze na mistrza eliksirów, z pewnością mając nadzieję, że ten oszczędzi mu cierpień. Widząc jednak niezachwianą, niedostępną postawę mężczyzny, w końcu zdecydował się na połknięcie cieczy.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Całe ciało blondyna zwiotczało, dosłownie zawisając na oparciu krzesła, a klatka piersiowa powoli zastygła w bezruchu. Snape spokojnie zanurzył chochlę w moim kociołku, po czym wlał go do gardła uczniowi, tak... jakby był pewny, że moje antidotum zadziała! Po kilku chwilach blondyn otworzył szeroko oczy, krztusząc się i łapczywie wdychając powietrze.
– Coś ty tam dodał, co za paskudztwo... – jęknął zdartym głosem, patrząc na mnie z wyrzutem załzawionymi, od kaszlu oczami.
– Możecie iść. – Zawyrokował niewzruszony nietoperz, nawet nie racząc pół słowem skomentować naszych eliksirów. Niech go Cruciatus...

Draco, nie mogąc sobie odpuścić sceny, pokasłując teatralnie, wyprowadził mnie z lochu, pilnując bym aby przypadkiem, nie daj Merlinie, nie stracił znów przytomności.
– Nie rozumiem po co w ogóle idziemy do Pomfrey – mruknąłem, gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi. – Wolałbym zobaczyć efekty mikstur innych uczniów... jak to jest, że inni mogli, a my nie?
– Myślę, że Severus do ostatniej chwili był szczerze przekonany, że cię udupi – powiedział Draco, wcale nie przejmując się swoim słownictwem. – Ah, i mnie przy okazji też. Dobra robota, Harry!
– Nie wierzyłeś, że mi się uda, prawda? – mruknąłem kąśliwie.
– No... może trochę w ciebie wierzyłem – odparł, w ogóle nie tracąc dobrego humoru.
– Bardzo dziękuję... – sarknąłem, zaplatając ręce na piersi.
– Koniec końców, wysokie stopnie mamy nie wyjęte.
***
Tak jak się spodziewałem, gdy tylko zbadała nas zaklęciami diagnostycznymi, Pomfrey, kręcąc nosem wyrzuciła nas obu ze skrzydła szpitalnego. Przez kilka następnych dni po szkole krążyły plotki ażebym to zamordował Malfoya na lekcji eliksirów, lub, co akurat było bliższe prawdy, że Hermiona Granger nie opuści skrzydła szpitalnego aż do pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego. Szczęście tym razem nie dopisało dziewczynie, bo gdy jej udało się uwarzyć znakomity eliksir, jej partner stworzył, cytując samą zaaferowaną „bulgoczącą, plastelinopodobną breję w kolorze wymiocin", którą Snape jednak kazał Gryfonce wypróbować. Skończyło się to konwulsjami i poważną niestrawnością.
Cały następny tydzień organizm dziewczyny buntował się przed przyjęciem jakichkolwiek pokarmów. Pomfrey zagroziła, że jeśli Gryfonka opuści skrzydło szpitalne, by wymknąć się na lekcje poda dziewczynie podwójną dawkę Eliksiru Weasley'a, więc w  ten sposób Hermiona spędziła kilka dni leżąc na łóżku szpitalnym, a mnie udało się odwiedzać ją codziennie, pod pretekstem przynoszenia notatek z lekcji, na które uczęszczaliśmy razem. To bardzo poprawiało jej humor i dowiedziałem się na przykład, że Ron odwiedził ją tylko raz, by wydukać jakieś przeprosiny, lub, że Snape wysłał jakiegoś nierozgarniętego pierwszaka, by dowiedział się od pani Pomfrey, czy z Hermioną wszystko w porządku. Doszliśmy do wniosku, że nietoperz po prostu obawiał się o swój stołek. Któregoś razu spotkałem nawet bliźniaków, którzy byli czymś bardzo podekscytowani, lecz pytani o powód, odparli jedynie, że chodzi o Turniej i momentalnie ulotnili się ze skrzydła szpitalnego. 

Od tamtego momentu znów zacząłem zamartwiać się zbliżającym się nieubłaganie dniem. Wiedziałem tylko tyle, że pierwsze zadanie ma poddać próbie naszą odwagę i umiejętności. Fakt, że zadania były ustalane z myślą o starszych i bardziej doświadczonych zawodnikach, nie napawał optymizmem. Popadałem w lekką paranoję, gdyż z dnia na dzień coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wszyscy wokół wiedzą już, na czym będzie polegać ten sprawdzian i kpią sobie z mojej niewiedzy. Moje zachowanie niemożliwie irytowało Malfoya. Choć jakby się zastanowić, to przypuszczałem, że w moim przypadku nawet nierobienie niczego też w końcu doprowadziłoby do tego, że Książe Slyherinu wściekłby się na mnie. Pomimo dobitnych argumentacji Ślizgonów, iż żadne z nich nie zna treści pierwszego zadania, moja postępująca paranoja nie pozwoliła mi uwierzyć w tę wizję świata, więc podchodziłem do tego tematu bardzo sceptycznie, oczywiście nadal irytując wszystkich wokół. Co jednak było dla mnie najbardziej zaskakujące, prócz kilku obelg i próbie fizycznego odreagowania na mojej osobie, nikt wśród mojej małej grupki znajomych nie zrezygnował z mojego towarzystwa, ani żadne nie zaczęło się zachowywać jak, nie przymierzając cała reszta uczniów Hogwartu.
Muszę przyznać, że udało mi się stworzyć wraz ze Ślizgonami naprawdę zabawne wspomnienia. Jedną z ich ulubionych rozrywek było dokuczanie pierwszakom. Podkładanie zaczarowanych ropuch, lub jaszczurek do jedzenia młodych Puchonów lub Gryfonów, było ich niemal codziennym zajęciem, magiczne majstrowanie przy ławach i krzesłach zostawiali sobie na sprawdziany, dla bardziej nierozgarniętych uczniaków mieli w swoim repertuarze iluzje optyczne, korytarzy, które nie istniały, lub znajdywały się w całkiem innym miejscu, wybuchającą owsiankę rezerwowali na weekendy, a, gdy tylko mieli humor podmieniali męskie szaty pierwszaków z damskimi. Najlepszą jednak częścią tej zabawy było to, że jeszcze nigdy żadne z nich nie zostało przyłapane na gorącym uczynku. Ślizgoni spytani o powód, tylko wzruszali ramionami i odpowiadali „od zawsze, po prostu tak było". To tak, jakby Hogwart sam pozwalał na te żarty.
Myślę, że w pełni zostałem zaakceptowany przez ślizgońską społeczność, gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg salonu Slytherinu. Draco przyprowadził mnie tam pod jakimś błahym pretekstem, którego, szczerze mówiąc, już nie pamiętam. Musiałem udawać, że nigdy wcześniej nie byłem w tej części lochów, że jest to dla mnie nowe, niesamowite doświadczenie i że mój mały gryfoński umysł nie poradzi sobie bez uprzedniego oprowadzenia po włościach ślizgonów, ale, widząc jaką radość im to sprawia,  nie miałem nic przeciwko tej scence. Ślizgoni wyglądali na naprawdę dumnych ze swojego salonu i historii, która się z nim wiąże. Co ciekawe, byli również przekonani, że wszystkie te meble pochodzą jeszcze z czasów Salazara i są tak świetnie zakonserwowane magicznie. Gdyby to była prawda, to musiałbym przyznać że nasze wytarte sofy i dywany w salonie Gryffindoru też stosunkowo dobrze się trzymają, chociaż nie dorównywały nawet w małym stopniu meblom znajdującym się w lochach.
Oczywiście, w ciągu pierwszych dni, gdy zdarzało mi się przebywać w salonie Slytherinu kilku starszych uczniów spoglądało na mnie nieprzychylnym wzrokiem, dając mi do zrozumienia, że moja obecność jest dla nich niekomfortowa, jednak z czasem najwyraźniej się do tego przyzwyczaili, tak samo, jak wcześniej przyzwyczaili się do mojej obecności przy ich stole w Wielkiej Sali.
Zdecydowanie zauważalnym plusem mojej zmiany stron było to, że poprawiły się moje oceny. Draconowi zależało żeby nasze wyniki w nauce były w miarę przyzwoite. Ojciec bardzo często wysyłał mu różne księgi, które studiowaliśmy wieczorami. Nauka nigdy nie była dla mnie zbyt atrakcyjna, Ron zawsze odwlekał ją na ostatnią chwilę, angażując mnie w różne gry i zabawy, a Hermiona... jeśli chodzi o lekcje, zawsze traktowała nas z góry, jak półgłówków i na samą myśl od razu odechciewało się chociaż otwierać podręczniki. Samemu zaś... nie mogłem znaleźć motywacji, ani chęci... po prostu często wolałem wyjść z założenia, że przepisanie tekstu z podręcznika to wystarczający trud, by odrobić zadanie domowe, a wiedza, którą wyniosę z lekcji wystarczy żeby zdać test.
Nauka ze Ślizgonami wyglądała o wiele zabawniej. Siadywaliśmy na jedwabnych poduszkach, przy marmurowym kominie w salonie, opatulając się kocami z sypialń, księga lewitowała przed nami, oświetlana blaskiem ognia i często omawialiśmy zaklęcia, lub zagadnienia, porównując doświadczenia, lub praktykując, tłumaczyliśmy sobie pojęcia, gdy któreś z nas ich nie znało, skrzaty domowe niepostrzeżenie, cały wieczór dostarczały nam napojów i przekąsek, a gdy robiło się już za późno i godzina zmuszała nas do zakończenia spotkania, nie mogliśmy doczekać się następnych zajęć.
***
Wracając jednak do Turnieju, w wolnych chwilach niemal traciłem zmysły zamartwiając się tym. Lekcje OPCM'u przynosiły mi dodatkowe pokłady stresu, bo jednocześnie, gdy Szalonooki Moody, wyraźnie traktował mnie jak swojego ulubieńca, to nie potrafił powstrzymywać się przed złowróżbnymi aluzjami na temat przyszłego zadania. Jego ulubioną uwagą było:
 „Potter myśl! Co możesz zrobić, żeby dorównać umiejętnościom Diggory'emu, Krumowi i Delacour?" 
A ja nie miałem kompletnie pojęcia! Jakim cudem miałem pokonać przepaść czterech lat nauki? Zwłaszcza, że treść zadania też była dla mnie zagadką!
Powoli przyzwyczajałem się do planu, że po prostu spróbuję przeżyć.

16 sty 2017

I




Witam,

na początek westchnę ciężko i uśmiechnę się serdecznie. 

Zróbmy wspólnie pierwszy krok w stronę tej historii!
__________
Wielka sala - zawsze uważałem ją za najwspanialsze miejsce, jakie dane mi było zobaczyć  w całym moim życiu. Odkąd pamiętam przytłaczała mnie swoimi rozmiarami, niezliczoną ilością ludzi, których mogła pomieścić, a mimo to ignorowałem mą dokuczliwą introwersję. Przebywając w niej zawsze mogłem liczyć na wsparcie moich przyjaciół.

Nigdy nie obracałem się w zbyt licznym towarzystwie. W młodości dzieci unikały mnie, z obawy przed Dudley'em, a w Hogwarcie pobudką większość uczniów, by się ze mną zaprzyjaźnić była zwyczajna chęć ogrzania się w mojej sławie
Pierwszą osobą, której naprawdę zaufałem był niepozorny, piegowaty rudzielec, który urzekł mnie swoją szczerością i gapowatością i jak na ironię, właśnie ten chłopak był teraz głównym prowodyrem moich zmartwień i trosk.

Najgorsze jednak było to, że według niego wina leżała po mojej stronie.  Było to, oczywiście, kompletną brednią i on mógłby to bez problemu dostrzec, gdyby tylko nie był takim tępym, zapatrzonym w siebie bucem. Choć, może w sumie trochę się zapędzam... nic by się nie stało, gdyby nie ogłoszono tego dramatycznego Turnieju Trójmagicznego, lub chociaż, gdyby postrach czarodziejskiego świata nie dybał na moje życie.
Westchnąłem cicho pod nosem, opierając się na łokciu i spojrzałem w stronę Rona, w którego towarzystwie nieustępliwie znajdowała się Hermiona.
A jeśli mowa o Hermionie, myślę, że nie potrafiłbym znaleźć wielu ludzi tak  inteligentnych jak ona. Nigdy nie zakwestionowała mojego stanowiska w sprawie zgłoszenia do Turnieju, ponad to nie odwróciła się ode mnie, jak zrobili to niemal wszyscy uczniowie Hogwartu, którzy wspólnie okrzyknęli mnie oszustem, postanawiając zmienić moje życie w mały koszmar. Dzielnie znosiła uwagi, które od czasu, do czasu wymierzone były w jej osobę i pozostawała moim jedynym wsparciem, do czasu, gdy nie udało mi się samemu stanąć na nogi, a zrobiłem to w dość... nieoczekiwany sposób.
Przymknąłem powieki, wyłączając się na cały otaczający mnie świat. Chciałem jeszcze raz powrócić wspomnieniami do, wydawałoby się, nie tak dawnych dni, które jednak bardzo zaburzyły mój światopogląd.
***
Tego ranka chciałem wysłać Syriuszowi odpowiedź na jego list, który Hedwiga dostarczyła mi poprzedniego wieczora. Całą noc przygotowywałem wiadomość zwrotną do mojego ojca chrzestnego, który z mojej winy postanowił wrócić do Anglii. Obawiałem się, że Syriusz może trafić w ręce ministerstwa, ponieważ, nie przemyślawszy tego, w ostanim liście pożaliłem mu się że rozbolała mnie blizna...
Idąc w stronę sowiarni nerwowo miąłem w dłoni kawałek pergaminu. Szczerze wątpiłem, że próba przekonania Blacka, że mój ból był tylko imaginacją przyniesie jakiś skutek, jednak nie zamierzałem poddawać się bez walki. Kto wie, może mój ojciec chrzestny dostał, lub dostanie w najbliższym czasie czymś ciężkim w głowę i zmieni swoje ryzykowne podejście do życia?
Postanowiłem udać się tam o świcie, nie spodziewając się o tej godzinie spotkać po drodze żadnego ucznia, a już zwłaszcza pewnego Ślizgona, który jak na złość postanowił wysłać swoją korespondencję akurat w tym czasie, gdy ja chciałem mieć sowiarnię tylko dla siebie.

– Co ty tu robisz? – mruknąłem momentalnie zauważając Malfoya, stojącego przy pierwszych żerdziach, gdy tylko wszedłem do budowli.

– Potter... – chłopak niechętnie odwrócił się w moją stronę. – Wiedz, że nie jestem zobowiązany do odpowiadania na twoje durne pytania – sarknął, lustrując mnie krytycznie od stóp do głów. – Choć o to samo mógłbym spytać ciebie

Wywróciłem oczami, chcą zatuszować minimalne zażenowanie, jakie poczułem usłyszawszy jego uwagę i nie widząc powodu, by kontynuować tę rozmowę, minąłem chłopaka, podchodząc do Hedwigi, która przyglądała mi się leniwie. Pogładziłem ją delikatnie po głowie, czując niemały dyskomfort na myśl, że miałbym gadać do mojej sowy w obecności Malfoya. Jasne, zawsze rozmawiałem z Hedwigą, były to raczej jednostronne monologi, ale byłem przekonany, że moja sowa w pełni rozumie, co do niej mówię. W tym momencie wybrałem jednak milczenie, wolałem oszczędzić Malfoyowi kolejnych powodów do drwin. Już sobie wyobrażałem, jak zadowolony z siebie blondyn opowiada każdemu, kogo tylko spotka, że biedny Potter do końca postradał zmysły i zamiast do ludzi, zaczął mówić do zwierząt. 

Czasem zastanawiało mnie skąd w tym chłopaku biorą się takie pokłady złośliwości i okrucieństwa, zwłaszcza, że z rzadka zdarzało mi się zobaczyć u niego tę ludzką stronę. Nawet teraz, gdy w idealnej ciszy, przerywanej sporadycznym pohukiwaniem, gładził swoją sowę skupiając na niej wzrok... mógłbym przysiąc, uśmiechał się delikatnie.
– Na co się tak gapisz? – do świata żywych przywrócił mnie głos Dracona. Musiałem przyznać sam przed sobą, że w tej chwili ten dźwięk nie był tak irytujący, jak codzień. 
– Masz na prawdę piękną sowę. – Wzruszyłem ramionami, odpowiedziawszy natychmiast. To były pierwsze słowa, jakie przyszły mi na myśl. Kompletnie ich nie przemyślałem i gdy tylko dotarło do mnie, co takiego palnąłem, od razu z zażenowania spąsowiałem jak piwonia. Pozostało mi tylko dziękować Merlinowi, że o tej godzinie w sowiarni panował półmrok i Malfoy nie mógł dokładnie widzieć mojej twarzy.
– Tak – mruknął nieinteligentnie, z pewnością równie zaskoczony, co ja. – Dostałem ją od ojca na jedenaste urodziny... posłał po nią aż na Salachin – dodał, standardowo nie przepuściwszy okazji by się czymś pochwalić. Przyglądając mi się uważnie i chyba czując, iż byłoby to taktowne, jak przystało na Malfoya, dodał jeszcze – twoja sowa też prezentuje się nie najgorzej.
Przez chwilę przetrawiałem całą tą sytuację, zapewne nie wyglądając najmądrzej, bo na twarzy blondyna pojawił się kpiący uśmiech, a jego arystokratyczna, cienka brew uniosła się do góry, w typowym dla Malfoya grymasie. 
– Ah... tak, dziękuję, heh, też... dostałem Hedwigę na jedenaste urodziny – zaśmiałem się nerwowo, czując przytłaczający dyskomfort na myśl, że prowadzę w miarę swobodną rozmowę z chłopakiem, który uprzykrzał mi życie przez ostatnie cztery lata.
– Kto by pomyślał, że mamy ze sobą coś wspólnego – zakpił Malfoy, zwracając swój wzrok z powrotem w stronę sowy. – Niesamowite, prawda Horusie? – dodał z ironią, po czym pogładził delikatnie łebek sowy jarzębatej, która przyjacielsko dziobnęła go w palec. Gdy tylko chłopak przywiązał do jej nogi list, ta momentalnie wzbiła się w powietrze, wylatując z otworu w wieżyczce. 
Wychodząc z sowiarni Malfoy obdarzył mnie jeszcze jednym kpiącym, rozbawionym spojrzeniem. Próbowałem nie zaprzątać sobie myśli niecodziennym zachowaniem chłopaka, starannie przywiązałem list do nogi Hedwigi, gładząc ją bez słowa po śnieżnobiałym grzbiecie. Nie mogłem jednak pozbyć się myśli, że to zachowanie było dziwnie podejrzane w przypadku Malfoya. Nie potrafiłem przyjąć do wiadomości, że ten Ślizgon mógłby okazać się bardziej ludzki, niż kiedykolwiek mogłem przypuszczać... ale przecież ktoś, kto z takim namaszczeniem traktuje zwierzęta nie mógłby być zepsuty do szpiku kości.
Po dłuższej chwili zdałem sobie sprawę, że gdy moje myśli lawirowały koło tematu blondyna, ja stałem w miejscu, bezwiednie przyglądając się mojej sowie. Poklepałem się po policzkach, przypomniawszy sobie powód, dla którego w ogóle tu przyszedłem.
– Zaniesiesz to Syriuszowi? – poprosiłem, patrząc na nią błagalnie. Wiedziałem,  że ledwo co wróciła z długiej, z pewnością wyczerpującej podróży, a ja nie dałem jej zbyt dużo czasu na odpoczynek. Hedwiga zahukała jednak dumnie i wzleciała w powietrze, po chwili niknąc na tle białych chmur.
***
Na mojej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Z wciąż przymkniętymi powiekami wsłuchiwałem się teraz w gwar Wielkiej Sali, zastanawiając się, co było później. Nie pamiętałem szczególnie następnych dni, które dzięki szkolnej rutynie zlewały mi się w całość. Pamiętną rozmowę z Draconem zachowałem dla siebie, obawiając się reakcji Rona i Hermiony. Mogliby tego nie zrozumieć, zacząć wysnuwać jakieś teorie spiskowe,  wałkować ten temat przez następny miesiąc... Czułem się dobrze z tym małym sekretem, przyjemnie  było w wolnych chwilach myśleć o tej ludzkiej stronie blondyna i zastanawiać się co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej.
– Harry, wyglądasz jakby ktoś dodał ci do napoju amortencji, albo, jakbyś ciężko zachorował – mruknął ciemnowłosy chłopak, siedzący naprzeciwko mnie. Skrzywiłem się na te słowa, otwierając wreszcie oczy.
– A było tak pięknie dopóki się nie odezwałeś – westchnąłem, na co grupka ludzi siedząca koło nas zachichotała cicho. – Dziękuję za twoją troskę, ale nie, nic mi nie jest – odparłem i widząc, że mam spokój na następną chwilę, wróciłem do wspomnień.

***


To chyba było wtedy, gdy czwartoklasiści nagle zorientowali się, że ten semestr nie będzie taki przyjemny i spokojny, a wizja SUM'ów praktycznie wisiała nad nimi jak ostrze kata. Wszyscy nauczyciele nagle uznali, że ich przedmiot jest zdecydowanie najważniejszy i wypadałoby dodać uczniom odpowiednio dużą ilość nauki. McGonagall zadała nam horrendalną ilość zadań domowych z transmutacji, Trelawney zażądała horoskopów (zapewne zapisanych samymi katastrofami i nieszczęściami), Binns zamęczał cotygodniowymi wypracowaniami na temat buntów goblinów w XVIII wieku, Flitwick kazał przeczytać nadprogramowe książki na lekcje o zaklęciach przywołujących, Hagrid męczył sklątkami tylnowybuchowymi, a Snape poradził zgłębić temat antidotów, grożąc że jeszcze przed świętami bożego narodzenia otruje któregoś z uczniów, by sprawdzić skuteczność wywarów.

To były ciężkie dni wypełnione nauką, nauką i jeszcze raz nauką i podczas gdy z wszystkimi zadaniami jakoś dawałem sobie radę (często korzystając z niemałej pomocy Hermiony), to jednak temat eliksirów tak paraliżował mi mózg, że nie mogłem zapamiętać choćby przepisu na wywar leczący czkawkę. To wszystko dlatego, że byłem niemal pewny, iż tym szczęściarzem, którego postanowi otruć Snape będę ja. 
– Harry, skup się, musisz nauczyć się ważyć chociaż podstawowe antidota – westchnęła Hermiona, podczas mojej którejś z kolei pomyłki.
– Tak, wiem – warknąłem zirytowany, zamykając z trzaskiem książkę do eliksirów i wstając od stołu. Szatynka spojrzała na mnie karcąco, jednak darując sobie komentarz, co zapewne wiele ją kosztowało. Jej spojrzenie mówiło jednak znacznie więcej, niż, przypuszczałem, dziewczyna chciałaby mi powiedzieć.

Wzburzony przemierzałem korytarze szkoły, gnąc w palcach egzemplarz „Eliksirów dla opornych", który zamówiłem z księgarni Esy i Floresy kilka dni temu. Nie wiedziałem dokąd zmierzam, jednak po cichu liczyłem na jakieś objawienie, albo chociaż talent warzelniczy czający się gdzieś, w ciemnym korytarzu. Los chyba tym razem postanowił mnie wysłuchać i być mi przychylnym, gdyż zawędrowałem do biblioteki, w której prócz pani Pince i kilku pojedynczych uczniów, których kojarzyłem głównie z widzenia, przy bocznym stole siedział właściciel najbardziej arystokratycznych blond włosów, jakie widziałem w życiu.
Raz kozie śmierć, pomyślałem, zdając sobie sprawę, że i tak nie mam nic do stracenia. Malfoy co najwyżej mógłby odmówić i mnie wyśmiać. Poziom mojej desperacji był jednak na tak wysokim poziomie, że poproszenie o pomoc Snape'owego ulubieńca, wcale nie wydawało mi się aż tak odrzucającym i głupim pomysłem.

– Witaj – zagaiłem, siadając przy stoliku, naprzeciw blondyna, który wlepił we mnie zaskoczone spojrzenie.
– Zgubiłeś się Potter? – mruknął odkładając księgę, którą właśnie studiował i przyjrzał mi się badawczo, zapewne szukając jakichś oznak imperiusa.
– Prawie trafiłeś – odparłem, po czym zaplótłszy ręce na piersi, dodałem z szelmowskim uśmieszkiem – mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
– A jeśli mimo wszystko ją odrzucę? – warknął chłopak, racząc mnie zimnym, pogardliwym spojrzeniem.
– Zepsujesz całą zabawę. – Westchnąłem, starając się nie stracić rezonu i widząc cienką brew unoszącą się w górę, dodałem jak gdyby nigdy nic - jak ci idą antidota dla Snape'a?
Idą? – powtórzył kpiąco. – Cały materiał przerobiłem tego samego dnia, w którym został nam zadany.
Mentalnie pozbierałem swoją szczękę z podłogi. Tego się nie spodziewałem. Nawet Hermiona pilnie studiowała eliksiry w obawie, że może coś pomylić, albo zapomnieć. 
– Więc pewnie z całą resztą zadań też już sobie poradziłeś – stwierdziłem niechętnie, zdając sobie sprawę z tego, jak moja sytuacja była żałosna.

– Zostało mi tylko wróżbiarstwo – odparł spokojnie. – Nie rozumiem dlaczego matka naciskała, bym uczestniczył w tych bezużytecznych lekcjach – dodał jakby do siebie, a ja widząc błyszczące światełko w tunelu, zakasałem rękawy i wgapiłem się w Malfoya wzrokiem nie znoszącym sprzeciwu.
– W takim razie proponuję wymianę, z której oboje skorzystamy – wyszczerzyłem do niego zęby. – Ja pomogę ci z wróżbiarstwem, a nie chcę się chwalić, lecz zgarniam same Wybitne z tego przedmiotu, a ty przygotujesz mnie do eliksirów.
Wzrok Dracona, którym uraczył mnie po słyszeniu mojej propozycji pamiętam do dziś. Sam nie wiedziałem czy jest bardziej komiczny, czy przerażający. Blondyn wyglądał jakby nie mógł się zdecydować czy rzucić we mnie Avadę, zacząć się śmiać, zwymyślać od najgorszych, czy odejść bez słowa uznając tą rozmowę za głupi żart.
– Czy ty sobie ze mnie kpisz Potter? – warknął w końcu, opanowując emocje i wybierając spośród nich gniew.
– Nie, dlaczego? – postanowiłem udawać wyjątkowo dobrodusznego i głupawego Gryfona, za którego oczywiście mieli mnie wszyscy Ślizgoni.
Malfoy wyglądał jakby jeszcze raz chciał przetrawić całą tą sytuację i szczerze mówiąc, w moim mniemaniu trwało to aż za długo. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie robi tego by dodać dramatyzmu sytuacji, w końcu mógłby mi wtedy spektakularnie odmówić.
– Niech będzie. –Zdecydował w końcu. – Jeśli za durny horoskop, który oddam jutro Trelawney dostanę Wybitny możesz być pewny, że nauczę cię eliksirów. Choć jestem przekonany, że to tylko twoje czcze gadanie, a jutro dasz mi święty spokój.
Wyszczerzyłem zęby, w duchu dziękując Merlinowi, że sprawuje nade mną opiekę i nie pozwoli mi umrzeć z rąk nietoperza.
– Słowo?
– Słowo – westchnął blondyn obracając wielką księgę, która leżała przed nim na stole, w moją stronę. – A teraz wytłumacz mi, na czym, według tej starej raszpli polega wróżenie.
Zerknąłem na tomiszcze, które podsunął mi blondyn, upewniając się tylko iż dotyczy ono wróżbiarstwa, po czym zamknąłem je, z delikatnym, matczynym uśmiechem.
– Oh, to bardzo proste – odparłem. – Wystarczy po prostu wywróżyć największe katastrofy i nieszczęścia jakie mogą przydarzyć się tobie i twoim bliskim, a nasza cudowna nauczycielka będzie w siódmym niebie.
W końcu po kilku przykrych słowach i odbitych przeze mnie klątwach, Malfoy zgodził się wykorzystać mój pomysł, a następnego dnia był już skazany na pomoc mojej skromnej osobie. Z początku robił to bardzo niechętnie. Z czasem jednak, gdy tylko zdał sobie sprawę, że może do woli wyżywać się na mnie, mając ku temu mnóstwo powodów, zacząłem mieć wrażenie, że blondyn coraz bardziej cieszy się z naszych korepetycji.
***
Już pierwszego dnia przyszedł przygotowany, stawiając przede mną kilka książek i test, który według niego miał sprawdzić poziom mojej wiedzy, a który oczywiście oblałem, dostając od Malfoya łaskawe pół punktu. Po nasłuchaniu się od blondyna jakim to nie jestem beztalenciem, półgłówkiem i jak to Draco zastanawia się, jakim cudem przechodziłem przez kolejne klasy, skoro mój intelekt jest porównywalny do tego, co wydobywa się ze sklątki tylnowybuchowej, mój korepetytor stwierdził, że musimy zacząć od samego początku, czyli od podstaw, których powinienem nauczyć się w pierwszej klasie i pomimo moich sprzeciwów i rozsądnych argumentów, że przecież potrzebuję pomocy tylko przy odtrutkach, chłopak pozostał nieugięty wpajając mi wiedzę, której, zdawało mi się, nigdy nie usłyszałem od nietoperza.
Z czasem, gdy Draco uznał, że może mnie już dopuścić do kociołka, przenieśliśmy się do sali lekcyjnej Snape'a. Wolałem nie pytać, jak Draconowi udało się dostać klucze od nauczyciela eliksirów. Po wielu próbach i błędach, które zazwyczaj kwitowane były groźbami i obraźliwymi słowami, w końcu udało mi się uwarzyć eliksir. Eliksir idealny. Blondyn gdy tylko zauważał chodź najmniejszy błąd, nie pozwalał mi go naprawić, od razu opróżniając kociołek i każąc mi ważyć od początku.
Ciężko wspominam te dni, Draco nie pozwalał mi się porządnie wysypiać, przedłużając nasze lekcje do późnych godzin nocnych. Nie dawał możliwości zjedzenia porządnego posiłku, bo gdy tylko miał okazję przepytywał mnie z eliksirów, nawet nie mogłem zamienić słowa z kimkolwiek innym, gdyż doprowadził do tego, że zacząłem siadywać przy stole Slytherinu. Najbardziej deprymowało mnie jednak to, że gdy ja wyglądałem jak zombie w czasie rozkładu, ten cholerny blondyn emanował swoją arystokratycznością i wdziękiem, w ogóle nie dając po sobie poznać, iż mógłby być zmęczony. Któregoś razu, spytany przez Pansy Parkinson dlaczego tak się nade mną trzęsie spiorunował ją wzrokiem i odparł tylko, że jego reputacja zależy od mojej oceny, co też definitywnie zakończyło wszelkie pytania na temat mojej osoby, a nawet powiedziałbym, że Ślizgoni zaczęli przyzwyczajać się do mojego towarzystwa. 

Ron, jako świetny, niezawodny przyjaciel uznał że sympatyzuję z wrogami Gryffindoru i postanowił się na mnie obrazić, jak z resztą zrobiłby każdy dojrzały mężczyzna..., a Hermiona całkowicie pochłonięta nauką, postanowiła na razie odpuścić sobie łagodzenie naszego sporu, którego... w jakimś namacalnym sensie nawet nie było. Ja nie miałem czasu kłócić się z rudzielcem, a ten głównie chodził z obrażoną miną, udając, że mnie nie widzi.
***
Szalę goryczy przechylił dzień, w którym z Czary Ognia wyleciało moje nazwisko. Zostałem zmuszony do wzięcia udziału w Turnieju Trójmagicznym jako czwarty reprezentant, a przez to, że wszyscy w tej szkole postradali zmysły, nikt nie potrafił przyjąć do wiadomości, że czternastolatek nie dałby rady oszukać tak potężnego reliktu magicznego, jakim jest Czara. Nie... lepiej uprzykrzyć mu życie i narazić na śmierć albo kalectwo, bo przecież to takie rozsądne wykorzystywać dzieciaka, którego wiedza jest na poziomie, jak to się raz wyraził Malfoy, zwietrzałego gumochłona,  do rozrywki masowej.
Mugole powiadają, że w biedzie poznaje się prawdziwych przyjaciół, i na to, w głębi serca liczyłem. Na odrobinę wsparcia od najbliższych. Nie mogłem się jednak bardziej przeliczyć. W głębi duszy czułem się wtedy jak samotne, zagubione dziecko, które nie może od nikogo oczekiwać pomocy, starałem się nie słuchać obelg, czy przykrych komentarzy kierowanych w moją stronę. Z początku mogłem liczyć na wsparcie Hermiony, jednak widząc ile nerwów ją to kosztowało, postanowiłem dziewczynę od siebie odsunąć. Nigdy by się do tego nie przyznała, ale czułem, że jest jej trochę lżej gdy szykanowanie jej samej osłabło. Co prawda starała się dodawać mi otuchy i wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję, by wprosić się na siłę do mojego jednoosobowego towarzystwa, jednak widząc że i tak nic tym nie wskóra z czasem powoli zaczęła sobie odpuszczać.
***
– Hej, bliznowaty! – Gdy powolnym krokiem przemierzałem Dziedziniec Transmutacji usłyszałem za sobą bardzo znajomy głos. Odwróciłem się, oczekując fali drwin i obelg, w końcu, czego innego mogłem spodziewać się po jakimkolwiek uczniu tej szkoły. – Potter, wyglądasz... niechlujnie – skomentował blondyn lustrując mnie od stóp do głów, z krytycznym wyrazem twarzy.
– Dziękuję? – odparłem, beznamiętnie, czekając aż chłopak przekaże mi jakieś konkretne informacje, w końcu, z jakiego innego powodu jeszcze miałby się do mnie zwracać.
– Gnębienie ciebie nie przynosi mi żadnej frajdy, kiedy wszyscy wokół to robią – westchnął, wyglądając na naprawdę zawiedzionego.
– Naprawdę bardzo mi przykro...
– Hm, Potter, zjesz dziś obiad ze mną – zdecydował nagle blondyn, zaplatając ręce na piersi i przyglądając mi się w nieodgadniony sposób. Szczerze? Nie obchodziło mnie miejsce, w jakim przyjdzie mi skonsumować posiłek, dlatego bez zbędnych ceregieli po prostu na to przystałem.
Tego dnia zauważyłem że przy stole Slytherinu tylko Draco nie ma doczepionej plakietki z napisem „Potter Śmierdzi", chodź była ona ewidentnie Ślizgońskiego autorstwa. Co ciekawsze żaden z uczniów nie wyraził sprzeciwu, jakobym miał usiąść z nimi przy stole, zapewne traktowali mnie już jak tło swoich posiłków. Następnego dnia najbliżsi przyjaciele Dracona oszczędzili sobie tego paskudztwa, a kilka dni później większość Ślizgonów nie nosiła tej ozdoby. Nasuwały mi się na myśl dwa wyjaśnienia tej sytuacji - pierwsze i bardzo mało prawdopodobne, iż Draco mógłby zwrócić uwagę współlokatorom i drugie, że blondyn był slytherińską wyrocznią mody. Książe Slytherinu nie nosi plakietki - reszta Ślizgonów poszła w jego ślady.
Z woli Malfoya, zacząłem coraz więcej czasu spędzać wśród jego przyjaciół, poznając Blaise'a, Gregory'ego, Vincenta, Pansy Parkinson i innych domowników, którzy, podejrzewałem, po prostu chcieli przypodobać się Draconowi. Z początku, przebywanie w ich towarzystwie nie robiło mi żadnej różnicy. Myślami byłem gdzie indziej, często po prostu zastanawiając się nad pierwszym zadaniem Turnieju Trójmagicznego. Gdy upłynęło jednak sporo czasu, przekonałem się że większość tego, co myślałem o mieszkańcach domu węża znacznie odbiegało od prawdy. 

Zawsze wydawali mi się opryskliwi, dumni, podli... i oczywiście tacy byli, nie przeczę, ale we własnym gronie ich zachowanie przybierało raczej żartobliwy wydźwięk. Może to będzie przesadzone określenie, ale zachowywali się trochę jak przybrane, wielonarodowościowe rodzeństwo. Najbardziej bił po oczach fakt, że różnili się od innych uczniów takim bezapelacyjnym poczuciem przynależności i szczerze im tego zazdrościłem. 
Gryffindor zawsze cieszył się dobrą sławą, z tego domu wychodzili jedni z najszlachetniejszych czarodziejów, uczniom zależało, by w pierwszym dniu szkoły Tiara przydzieliła ich właśnie do tego domu, wszystko związane z Gryffindorem zawsze było okryte złotą woalką i myślę, że nigdy nie dałbym rady zauważyć tych subtelnych niedociągnięć, gdyby nie zmiana środowiska i możliwość zobaczenia tego z perspektywy osoby trzeciej.
Byłem Gryfonem, a zostałem odrzucony przez ludzi których uważałem za przyjaciół. Osoby, z którymi spałem w tej samej sypialni nie mogły znieść nawet myśli, że mogłyby się do mnie odezwać, domownicy, którzy jedli ze mną posiłki starali się uprzykrzyć je na wszystkie znane sposoby, koledzy z klasy wzbraniali się przed jakąkolwiek współpracą ze mną, a to dlaczego? Bo zostałem okrzyknięty oszustem, żądnym wiecznej sławy;
...na którą oczywiście wcale nie byłem już skazany.
Zachowanie Puchonów jakoś sobie tłumaczyłem, w końcu oficjalnym reprezentantem szkoły miał być Cedrik Diggory, należący do Hufflepuff'u. Czwarty dom był jednak przysłowiową kroplą przelewającą czarę goryczy, ponoć powinien być bezstronny, a jego mieszkańcy cechować się inteligencją i akceptacją innych... Niech szlag trafi wszystkie pieśni Tiary Przydziału! Skończyło się na tym, że właśnie wśród mieszkańców domu węża, który to był siedliskiem pomyleńców, czarnoksiężników i najgorszych latorośli czystokrwistych rodzin znalazłem... sam nie wiem, własny kąt?