Chcę was mocno ucałować i podziękować za odzew. Każda wiadomość jest dla mnie na wagę złota. Zapraszam do wgłębienia się w następny rozdział tej historii, który nabrał kolorów dzięki niesamowitej Kiminari <3.
__________
– Potter, znów wpadłeś na jakiś durny pomysł?
Przed moimi oczami pojawiła się twarz Malfoya. Chłopak wwiercał we mnie zaniepokojone spojrzenie swoich wielobarwnych tęczówek.
– Nie. Dlaczego? – odarłem spokojnie, oparłszy głowę na ręce zgiętej w łokciu.
– Od jakichś dwudziestu minut nie ma z tobą kontaktu. Siedzisz bez ruchu z nieobecnym wzrokiem, wlepionym gdzieś w drugą stronę Sali.
– Może się zakochał – wtrąciła rozmarzonym głosem Pansy. Spojrzenia wszystkich osób, które akurat siedziały tak blisko, że dane im było usłyszeć te słowa, momentalnie zwróciły się w jej stronę, zaraz po tym skierowując podejrzliwy wzrok na mnie.
– Co?! Nie! Ja po prostu... zamyśliłem się – bąknąłem, pąsowiejąc momentalnie, pod naporem tylu ciekawskich oczu.
– No Harry, przyznaj się kto ci wpadł w oko – Zabini, siedzący po mojej lewej stronie dźgnął mnie w żebro.
– Oh, odczepcie się – westchnąłem, odsunąwszy talerz i położyłem głowę na stole, zakrywając ją dodatkowo rękami. Chcąc się jednak upewnić, że temat jest skończony, mruknąłem dobitnie – dla waszej informacji, mam teraz o wiele ważniejsze sprawy na głowie od uganiania się za kimkolwiek.
Zainteresowani rozmową przystali na ten argument, uznając go za dość rozsądny, by w niego uwierzyć.
– Z resztą, zmieniając temat, ojciec powiedział mi, że Rita Skeeter ma zamiar przeprowadzić drugi wywiad z uczestnikami turnieju – zagaił zaraz Malfoy.
– Skeeter? Nie, błagam, tylko mi nie mów że ktoś się na to zgodził! – Poderwałem się momentalnie. – Już dość bzdur nawypisywała w ostanim wydaniu Proroka.
– Harry, nie udawaj, wszyscy wiemy że na wspomnienie rodziców rozklejasz się jak nastolatka ze złamanym serduszkiem, a do Turnieju wciągnąłeś się w pogoni za sławą – zarechotał Blaise.
– Wiedziałem, że akurat ty przejrzysz mnie na wylot – wywróciłem oczami, krzywiąc się brzydko. Zdawałem sobie sprawę z tego, że Zabini po prostu żartuje, ale na samo wspomnienie głupot, jakie miała wątpliwy zaszczyt przeczytać cała magiczna społeczność, robiło mi się niedobrze.
– Spytałem ojca, czy nie mógłby czegoś z tym zrobić, ale redaktor naczelny Proroka nie chce w ogóle słyszeć o wycofaniu tego reportażu – mruknął blondyn. – Skeeter jest dla nich jak...
– Kura znosząca złote jaja – przerwał mu Harry, zdając sobie sprawę w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje.
– Jak co, przepraszam? – blondyn, wraz z kilkoma domownikami spojrzeli na Gryfona, jak na jednego z pacjentów oddziału psychiatrycznego Szpitala Świętego Munga.
– Kura, znosząca złote... jaja – powtórzył Harry niecierpliwie, kompletnie tracąc rezon, gdy zdał sobie sprawę z tego, że czystokrwiści towarzysze nie mieli w swoim życiu zbyt wiele okazji, by zapoznać się z kulturą mugoli.
–To takie mugolskie powiedzenie, oznacza kogoś, lub coś przynoszącego łatwy, duży zysk.
W odpowiedzi Ślizgoni spojrzeli na mnie w sposób, który był ściśle zarezerwowany tylko dla mieszkańców ich domu. Jakby od pierwszej klasy byli go uczeni... Widząc, że sprawa i tak jest przesądzona i w ich mniemaniu postradałem zmysły, uznałem, że nie ma sensu kontynuować tego tematu. Skeeter i tak za chwile wciśnie mi w usta jeszcze gorsze słowa. Jęknąłem głośno, opadając z trzaskiem głową na stół. Zająłem się wyklinaniem w myślach wszystkich bogów, którzy akurat słuchali.
***
Kilka dni później, podczas śniadania stało się coś bardzo nietypowego. Wiecznie pewny siebie, nie przepuszczający żadnej okazji do drwin, lub przechwałek Draco siedział cicho, wyraźnie czym strapiony i zamyślony. Zapytany o przyczynę, jedynie odburknął coś niewyraźnie i machnął w stronę pytającego ręką.
Dwadzieścia minut później wiedzieliśmy czym był taki zaniepokojony.
– Odłóżcie książki. Nie będą wam dzisiaj potrzebne – głos nietoperza, wchodzącego do swojej sali, potoczył się po całym pomieszczeniu, zagłuszając nawet hałas wywołany trzaśnięciem drzwi. – Macie godzinę, nie mniej, nie więcej, na uwarzenie antidotum. Radzę się dokładnie zastanowić nad wyborem. Zabraknie wam pół minuty, a nie wiadomo czy zdołamy was odratować. – Warczał, szybkim krokiem zmierzając do swojego biurka, o które oparł się plecami. Przysiągłbym, że pod koniec zdania uśmiechnął się pod nosem. – Postanowiłem, podzielić was w pary, z którymi będziecie pracować. Każdy uczeń zrobi antidotum dla osoby, z którą dzieli ławkę. Przekonamy się, czy niektórzy naprawdę zrobili jakieś postępy – warknął jeszcze, ewidentnie kierując te słowa do Dracona. – Gdy skończycie będę podchodził do każdego z was. Macie powiedzieć mi jakie zastosowanie ma wasze antidotum i od razu to sprawdzimy. Zaczynajcie. – Warknął, gromiąc wszystkich uczniów wzrokiem, po czym zajął swoje miejsce za biurkiem nauczycielskim, zabierając się za sprawdzanie jakichś wypracowań.
Cała klasa w zamieszaniu zaczęła przygotowywać niezbędne składniki, lub zastanawiać się gorączkowo co uwarzyć. Ten cały harmider w ogóle mi nie pomagał. W głowie miałem kompletną pustkę. Co niby miałem uwarzyć? Draco uczył mnie wielu receptur, ba! przecież nawet potrafiłem przełożyć je na praktykę, ale teraz... Zerknąłem w moją lewą stronę, widząc, że Malfoy zaczął już siekać korzonki mandragory. To momentalnie nasunęło mi pomysł. Eliksir może nie był najłatwiejszy, ale spokojnie dam radę zmieścić się w wyznaczonym czasie.
Zakasałem rękawy i wlałem do kociołka niewielką ilość ropy z czyrakobulwy, podgrzewając ją na małym ogniu. Od razu wziąłem się za oddzielanie liści od łodyg ślazu, które posiekałem i ostrożnie dodałem do eliksiru, mieszając go jednocześnie.
Gdy na powierzchni pojawiły się pierwsze bąbelki, wypełniłem kociołek dokładnie do połowy wodą, gasząc ogień i zostawiając eliksir do przestygnięcia.
Zacząłem przygotowywać resztę składników, starając się nie słuchać nerwowych szeptów, bulgotania i innych dźwięków towarzyszących testowi. Podczas korepetycji Draco tyle razy powtarzał mi, że muszę być w stu procentach skupiony na warzeniu, że widać w końcu weszło mi to w krew. Z resztą, blondyn twierdził również, że jakość eliksiru w wielkiej mierze zależy od podejścia warzącego. Tłumaczyłem sobie tym moje dotychczasowe, tragiczne wyniki z eliksirów. Ostatnie cztery lata ledwo co zdawałem, w końcu Snape z wielką chęcią deprymował mnie na każdych zajęciach.
Z resztą nie ważne. Wróciłem myślami do obecnej chwili, rozgniatając w palcach ostatnie oko traszki, po czym sprawdziwszy temperaturę kociołka, podpaliłem pod nim największy ogień, dodając wszystkie składniki w idealnej kolejności i czasie, tak, by ostatnia kropla jaszczurzej krwi wylądowała w brązowawym eliksirze idealnie w momencie, gdy znów zaczął się gotować. Zacząłem energicznie mieszać, nie pozwalając by cokolwiek się przypaliło, ani też by jakikolwiek składnik się nie rozpuścił. Po około dwóch - trzech minutach brązowa breja zaczęła rzednąć i zmieniać kolor na żółty. Odetchnąłem w myślach, czując się o wiele pewniej na ten widok. Nie przestając mieszać bulgoczącej cieczy, przyglądałem się jej uważnie, chcąc wychwycić moment w którym kolor będzie idealny. Jedno ponadprogramowe machnięcie łyżką, a będę musiał wszystko naprawiać. Wątpiłem by starczyło mi na to czasu.
Z żółtego eliksir powoli zaczął robić się zielonkawy, zielony przeszedł w podejrzanie rzygowinowy fiolet, a ten powoli zaczął przybierać czarny kolor. Wpatrywałem się w mój kociołek, bojąc się chociaż mrugnąć, by nie przegapić momentu w którym miałem wyjąć łyżkę. Oczy zaczęły mi już łzawić, nie mówiąc o tym, że para całkowicie osiadła mi na okularach, ale starałem się patrzeć ponad nimi, zsuwając je wolną ręką na czubek nosa.
W końcu ujrzawszy smolistą czerń, momentalnie wyciągnąłem drewnianą chochlę, opadając ciężko na krzesło i zaczynając odliczać. Sześć, pięć, cztery, trzy, dwie, jedna - mogłem zgasić ogień pod kociołkiem.
Odetchnąłem cicho, ścierając kropelki pary z czoła i przecierając okulary o skraj szaty. Mogąc znów normalnie widzieć, sprawdziłem godzinę na zegarze wiszącym tuż nad biurkiem nietoperza. Niemalże idealnie. Do końca testu zostały niecałe cztery minuty. Odwróciłem się, z ciekawością przyglądając klasie. Zabini i Pansy siedzący tuż za nami też już skończyli, Crabbe i Goyle byli osmaleni czymś czerwonym na twarzy, Ron gorączkowo mieszał w swoim kociołku, wyglądając na przerażonego, a Hermiona zdawała się wyjątkowo zadowolona z siebie. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, co też odwzajemniłem i odwróciłem się w stronę Malfoya, który właśnie z gracją siadał na swój stołek.
– Co uwarzyłeś? – szepnąłem cicho, kątem oka zauważając, że Snape wstaje z miejsca.
– Antidotum na jad Tajpana Pustynnego – odparł wyraźnie z siebie dumny.
– A zdajesz sobie sprawę, że żeby przetestować twój eliksir potrzeba tego jadu, prawda...?
– Skoro wszyscy już skończyliście i macie czas żeby plotkować... – odezwał się głośno Mistrz Eliksirów – zaczniemy od pierwszych ławek.
– Oświeć klasę Potter, co takiego starałeś się... uwarzyć – sarknął nauczyciel, stając tuż przed moją i Malfoya ławką. Z zarezerwowaną tylko dla mojej osoby dozą nienawiści i obrzydzenia, wpatrywał się w moje oczy, nie zaszczyciwszy mojego kociołka nawet spojrzeniem.
– Antidotum na Wywar Żywej Śmierci.
– Ciekawe. Mogę się zgodzić, że sama odtrutka ewentualnie jest w zasięgu umiejętności jakiegoś wyjątkowo uzdolnionego czwartoklasisty, jednakże – wzrok Snape'a przebił mi głowę na wylot – skąd taki ignorant, jak ty słyszał o wywarze na poziomie OWTMów?
– Podczas korepetycji zostałem zmuszony do przeczytania leksykonu eliksirów – mruknąłem w odpowiedzi, nie dając się złamać wzrokowi mistrza eliksirów.
– Niech będzie... Bądź jednak pewny, że jeśli pan Malfoy nie wybudzi się ze śpiączki, obydwu czeka powtórka z całego materiału – warknął. – A teraz, co tutaj mamy? – Snape całkowicie stracił mną zainteresowanie i pochylił się nad kociołkiem Dracona. – Tajpan Pustynny, hm? – mruknął jakby sam do siebie, po czym obrócił się na pięcie i zniknął w składziku przylegającym do klasy.
Wracając, trzymał w dłoniach dwa maleńkie flakoniki.
Wracając, trzymał w dłoniach dwa maleńkie flakoniki.
– Potter, wyciągnij do mnie rękę i podwiń rękaw – polecił mężczyzna, co też z wyraźnym wahaniem zrobiłem. Nietoperz z satysfakcją ścisnął mój nadgarstek, przykładając różdżkę do mojej żyły i rozciął mi skórę, sprawiając że po mojej ręce zaczęła ciurkiem lecieć krew.
Większość dziewcząt wstrzymała oddech, przyglądając się z przerażeniem tej scenie, podczas gdy nauczyciel odkorkował magicznie flakonik. Przeniósł na moją otwartą ranę kilka kropel jadu, od razu zamykając magicznie ranę. Przysiągłbym, że mruczał pod nosem coś, co brzmiało jak... vulnera sanentur.
Uznałem że warto zapamiętać to zaklęcie i straciłem przytomność.
***
Gdy tylko zacząłem coś kojarzyć złapałem się za głowę, czując jak ból niemal mi ją rozsadza.
– Widać Potterowi nic nie jest – usłyszałem głos nietoperza.
Delikatnie rozchyliłem powieki. Wokół stali chyba wszyscy uczniowie, wlepiając we mnie przerażony, lub zaciekawiony wzrok. Omiotłem ich szybko spojrzeniem, nigdzie jednak nie widząc Rona. Najwyraźniej spisał mnie już na straty. Hermiona jednak, miała całe załzawione oczy, a Draco przyglądał mi się przerażonym spojrzeniem.
– Naprawdę, mogłeś sobie wybrać jakieś inne antidotum – jęknąłem do blondyna. – Głowa mi pęka.
– Przyczyną akurat nie jest mój eliksir, tylko to, że przypierniczyłeś głową o posadzkę – odchrząknął chłopak, wyraźnie się uspokajając i na powrót przybierając swój naturalny wyraz twarzy.
– Sprawdzimy jeszcze skuteczność eliksiru pana Pottera, a wtedy pan, panie Malfoy odprowadzi go do skrzydła szpitalnego – zabrał głos Snape, gdy ja przytrzymując się stołu, postarałem się usiąść na krześle. – Nie chcielibyśmy, żeby ikona czarodziejskiego świata skończyła ze wstrząśnieniem mózgu – dodał zjadliwie, po czym machnął w stronę Dracona. – Proszę się częstować, panie Malfoy.
Draco niespiesznie ujął flakonik, który stał tuż przed nim na stole, odkorkował go, po czym powąchał niepewnie. Spojrzał jeszcze na mistrza eliksirów, z pewnością mając nadzieję, że ten oszczędzi mu cierpień. Widząc jednak niezachwianą, niedostępną postawę mężczyzny, w końcu zdecydował się na połknięcie cieczy.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Całe ciało blondyna zwiotczało, dosłownie zawisając na oparciu krzesła, a klatka piersiowa powoli zastygła w bezruchu. Snape spokojnie zanurzył chochlę w moim kociołku, po czym wlał go do gardła uczniowi, tak... jakby był pewny, że moje antidotum zadziała! Po kilku chwilach blondyn otworzył szeroko oczy, krztusząc się i łapczywie wdychając powietrze.
Nie trzeba było długo czekać na efekty. Całe ciało blondyna zwiotczało, dosłownie zawisając na oparciu krzesła, a klatka piersiowa powoli zastygła w bezruchu. Snape spokojnie zanurzył chochlę w moim kociołku, po czym wlał go do gardła uczniowi, tak... jakby był pewny, że moje antidotum zadziała! Po kilku chwilach blondyn otworzył szeroko oczy, krztusząc się i łapczywie wdychając powietrze.
– Coś ty tam dodał, co za paskudztwo... – jęknął zdartym głosem, patrząc na mnie z wyrzutem załzawionymi, od kaszlu oczami.
– Możecie iść. – Zawyrokował niewzruszony nietoperz, nawet nie racząc pół słowem skomentować naszych eliksirów. Niech go Cruciatus...
Draco, nie mogąc sobie odpuścić sceny, pokasłując teatralnie, wyprowadził mnie z lochu, pilnując bym aby przypadkiem, nie daj Merlinie, nie stracił znów przytomności.
– Nie rozumiem po co w ogóle idziemy do Pomfrey – mruknąłem, gdy tylko zatrzasnęły się za nami drzwi. – Wolałbym zobaczyć efekty mikstur innych uczniów... jak to jest, że inni mogli, a my nie?
– Myślę, że Severus do ostatniej chwili był szczerze przekonany, że cię udupi – powiedział Draco, wcale nie przejmując się swoim słownictwem. – Ah, i mnie przy okazji też. Dobra robota, Harry!
– Nie wierzyłeś, że mi się uda, prawda? – mruknąłem kąśliwie.
– No... może trochę w ciebie wierzyłem – odparł, w ogóle nie tracąc dobrego humoru.
– Bardzo dziękuję... – sarknąłem, zaplatając ręce na piersi.
– Koniec końców, wysokie stopnie mamy nie wyjęte.
***
Tak jak się spodziewałem, gdy tylko zbadała nas zaklęciami diagnostycznymi, Pomfrey, kręcąc nosem wyrzuciła nas obu ze skrzydła szpitalnego. Przez kilka następnych dni po szkole krążyły plotki ażebym to zamordował Malfoya na lekcji eliksirów, lub, co akurat było bliższe prawdy, że Hermiona Granger nie opuści skrzydła szpitalnego aż do pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego. Szczęście tym razem nie dopisało dziewczynie, bo gdy jej udało się uwarzyć znakomity eliksir, jej partner stworzył, cytując samą zaaferowaną „bulgoczącą, plastelinopodobną breję w kolorze wymiocin", którą Snape jednak kazał Gryfonce wypróbować. Skończyło się to konwulsjami i poważną niestrawnością.
Cały następny tydzień organizm dziewczyny buntował się przed przyjęciem jakichkolwiek pokarmów. Pomfrey zagroziła, że jeśli Gryfonka opuści skrzydło szpitalne, by wymknąć się na lekcje poda dziewczynie podwójną dawkę Eliksiru Weasley'a, więc w ten sposób Hermiona spędziła kilka dni leżąc na łóżku szpitalnym, a mnie udało się odwiedzać ją codziennie, pod pretekstem przynoszenia notatek z lekcji, na które uczęszczaliśmy razem. To bardzo poprawiało jej humor i dowiedziałem się na przykład, że Ron odwiedził ją tylko raz, by wydukać jakieś przeprosiny, lub, że Snape wysłał jakiegoś nierozgarniętego pierwszaka, by dowiedział się od pani Pomfrey, czy z Hermioną wszystko w porządku. Doszliśmy do wniosku, że nietoperz po prostu obawiał się o swój stołek. Któregoś razu spotkałem nawet bliźniaków, którzy byli czymś bardzo podekscytowani, lecz pytani o powód, odparli jedynie, że chodzi o Turniej i momentalnie ulotnili się ze skrzydła szpitalnego.
Od tamtego momentu znów zacząłem zamartwiać się zbliżającym się nieubłaganie dniem. Wiedziałem tylko tyle, że pierwsze zadanie ma poddać próbie naszą odwagę i umiejętności. Fakt, że zadania były ustalane z myślą o starszych i bardziej doświadczonych zawodnikach, nie napawał optymizmem. Popadałem w lekką paranoję, gdyż z dnia na dzień coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wszyscy wokół wiedzą już, na czym będzie polegać ten sprawdzian i kpią sobie z mojej niewiedzy. Moje zachowanie niemożliwie irytowało Malfoya. Choć jakby się zastanowić, to przypuszczałem, że w moim przypadku nawet nierobienie niczego też w końcu doprowadziłoby do tego, że Książe Slyherinu wściekłby się na mnie. Pomimo dobitnych argumentacji Ślizgonów, iż żadne z nich nie zna treści pierwszego zadania, moja postępująca paranoja nie pozwoliła mi uwierzyć w tę wizję świata, więc podchodziłem do tego tematu bardzo sceptycznie, oczywiście nadal irytując wszystkich wokół. Co jednak było dla mnie najbardziej zaskakujące, prócz kilku obelg i próbie fizycznego odreagowania na mojej osobie, nikt wśród mojej małej grupki znajomych nie zrezygnował z mojego towarzystwa, ani żadne nie zaczęło się zachowywać jak, nie przymierzając cała reszta uczniów Hogwartu.
Muszę przyznać, że udało mi się stworzyć wraz ze Ślizgonami naprawdę zabawne wspomnienia. Jedną z ich ulubionych rozrywek było dokuczanie pierwszakom. Podkładanie zaczarowanych ropuch, lub jaszczurek do jedzenia młodych Puchonów lub Gryfonów, było ich niemal codziennym zajęciem, magiczne majstrowanie przy ławach i krzesłach zostawiali sobie na sprawdziany, dla bardziej nierozgarniętych uczniaków mieli w swoim repertuarze iluzje optyczne, korytarzy, które nie istniały, lub znajdywały się w całkiem innym miejscu, wybuchającą owsiankę rezerwowali na weekendy, a, gdy tylko mieli humor podmieniali męskie szaty pierwszaków z damskimi. Najlepszą jednak częścią tej zabawy było to, że jeszcze nigdy żadne z nich nie zostało przyłapane na gorącym uczynku. Ślizgoni spytani o powód, tylko wzruszali ramionami i odpowiadali „od zawsze, po prostu tak było". To tak, jakby Hogwart sam pozwalał na te żarty.
Myślę, że w pełni zostałem zaakceptowany przez ślizgońską społeczność, gdy po raz pierwszy przekroczyłem próg salonu Slytherinu. Draco przyprowadził mnie tam pod jakimś błahym pretekstem, którego, szczerze mówiąc, już nie pamiętam. Musiałem udawać, że nigdy wcześniej nie byłem w tej części lochów, że jest to dla mnie nowe, niesamowite doświadczenie i że mój mały gryfoński umysł nie poradzi sobie bez uprzedniego oprowadzenia po włościach ślizgonów, ale, widząc jaką radość im to sprawia, nie miałem nic przeciwko tej scence. Ślizgoni wyglądali na naprawdę dumnych ze swojego salonu i historii, która się z nim wiąże. Co ciekawe, byli również przekonani, że wszystkie te meble pochodzą jeszcze z czasów Salazara i są tak świetnie zakonserwowane magicznie. Gdyby to była prawda, to musiałbym przyznać że nasze wytarte sofy i dywany w salonie Gryffindoru też stosunkowo dobrze się trzymają, chociaż nie dorównywały nawet w małym stopniu meblom znajdującym się w lochach.
Oczywiście, w ciągu pierwszych dni, gdy zdarzało mi się przebywać w salonie Slytherinu kilku starszych uczniów spoglądało na mnie nieprzychylnym wzrokiem, dając mi do zrozumienia, że moja obecność jest dla nich niekomfortowa, jednak z czasem najwyraźniej się do tego przyzwyczaili, tak samo, jak wcześniej przyzwyczaili się do mojej obecności przy ich stole w Wielkiej Sali.
Zdecydowanie zauważalnym plusem mojej zmiany stron było to, że poprawiły się moje oceny. Draconowi zależało żeby nasze wyniki w nauce były w miarę przyzwoite. Ojciec bardzo często wysyłał mu różne księgi, które studiowaliśmy wieczorami. Nauka nigdy nie była dla mnie zbyt atrakcyjna, Ron zawsze odwlekał ją na ostatnią chwilę, angażując mnie w różne gry i zabawy, a Hermiona... jeśli chodzi o lekcje, zawsze traktowała nas z góry, jak półgłówków i na samą myśl od razu odechciewało się chociaż otwierać podręczniki. Samemu zaś... nie mogłem znaleźć motywacji, ani chęci... po prostu często wolałem wyjść z założenia, że przepisanie tekstu z podręcznika to wystarczający trud, by odrobić zadanie domowe, a wiedza, którą wyniosę z lekcji wystarczy żeby zdać test.
Nauka ze Ślizgonami wyglądała o wiele zabawniej. Siadywaliśmy na jedwabnych poduszkach, przy marmurowym kominie w salonie, opatulając się kocami z sypialń, księga lewitowała przed nami, oświetlana blaskiem ognia i często omawialiśmy zaklęcia, lub zagadnienia, porównując doświadczenia, lub praktykując, tłumaczyliśmy sobie pojęcia, gdy któreś z nas ich nie znało, skrzaty domowe niepostrzeżenie, cały wieczór dostarczały nam napojów i przekąsek, a gdy robiło się już za późno i godzina zmuszała nas do zakończenia spotkania, nie mogliśmy doczekać się następnych zajęć.
***
Wracając jednak do Turnieju, w wolnych chwilach niemal traciłem zmysły zamartwiając się tym. Lekcje OPCM'u przynosiły mi dodatkowe pokłady stresu, bo jednocześnie, gdy Szalonooki Moody, wyraźnie traktował mnie jak swojego ulubieńca, to nie potrafił powstrzymywać się przed złowróżbnymi aluzjami na temat przyszłego zadania. Jego ulubioną uwagą było:
„Potter myśl! Co możesz zrobić, żeby dorównać umiejętnościom Diggory'emu, Krumowi i Delacour?"
A ja nie miałem kompletnie pojęcia! Jakim cudem miałem pokonać przepaść czterech lat nauki? Zwłaszcza, że treść zadania też była dla mnie zagadką!
Powoli przyzwyczajałem się do planu, że po prostu spróbuję przeżyć.