XXII
– Potter nie zbliżę się do tego drzewa, nie jestem samobójcą! – wieczorną ciszę, panującą na błoniach, przerwał głośny wzburzony szept Draco Malfoya.
– Ciszej – upomniał go szybko Harry, rozglądając się nerwowo po okolicy. – Nic nam się nie stanie, zaufaj mi.
– Zaufać, zaufać! Łatwo ci mówić, na twoich barkach nie leży odpowiedzialność przedłużenia szlachetnego rodu Malfoy – odparł histerycznym szeptem blondyn.
– Co? – Harry odwrócił się do przyjaciela, z nietęgą miną.
– Ach, nie ważne – burknął Ślizgon, machnąwszy ręką.
Potter zmarszczył brwi, ale postanowił puki co nie drążyć tego tematu. Wyciągnął na wszelki wypadek różdżkę i spowalniając bezpiecznie kroku, zbliżył się do magicznego sęku, znajdującego się na wysuniętym konarze Wierzby Bijącej. Dźgnął go ostrożnie koniuszkiem różdżki i widząc, jak drzewo momentalnie znieruchomiało, westchnął bezgłośnie z ulgą.
Tuż za swoimi plecami usłyszał zszokowane sapnięcie.
Odwrócił się do przyjaciela, uśmiechając się do niego szeroko.
– Mówiłem, że nic nam się nie stanie.
– Dobra, dobra, ale jak się niby dostaniemy do Wrzeszczącej Chaty? – mruknął kąśliwie blondyn.
– Tajnym przejściem – odparł Gryfon i już znacznie pewniejszym krokiem ruszył w kierunku pnia drzewa, skrywającego wejście do tajnego przejścia. Nie odwracał się nawet, obawiając że zobaczy zniesmaczoną minę Malfoy'a. W pełni wystarczało mu, że słyszy za sobą kroki przyjaciela.
Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym tunelu, szepnął krótko:
– Lumos – i czując coraz bardziej narastające podekscytowanie, ruszył w znanym sobie kierunku. Prosto do starego, opuszczonego budynku na skraju Hogsmeade.
Gdy w końcu dotarli na miejsce Harry z podekscytowaniem przykucnął przy zniszczonym kominku. Draco zaś spacerował po posiadłości, co chwilę krytykując stan znajdujących się tam mebli i ogólny - domostwa.
– Pst, Harry – w tumanach kurzu i starego, wygasłego już pyłu, pojawiła się twarz Syriusza.
– Jestem, Syriuszu – odparł momentalnie Potter, nie kryjąc podekscytowania.
Nie widział ojca chrzestnego od ledwo dwóch miesięcy, a czuł się tak, jakby to były już lata. Zwłaszcza, że postać Blacka bardzo się zmieniła.
Nie miał już chorobliwie wystających kości policzkowych i zapadniętych, zasinionych oczu, zamiast tego, jego buzia stała się kształtna i zdrowsza, jego włosy też nie były już poplątane i poklejone brudem, tylko czyste, o zadbanych, opadających na ramiona lokach.
– Wybacz, że tak długo się nie odzywałem, ale... – zaczął niepewnie Black, ale z głębi kominka rozległ się przytłumiony i zniekształcony, zniecierpliwiony głos.
– Och, pokaż mi go!
Syriusz zdążył tylko wykrzywić twarz w niezadowolonym geście i jego głowa zniknęła tak, jakby został siłą wyciągnięty z kominka. Na jego miejscu pojawiła się twarz Remusa Lupina.
– Profesor Lupin! – brunet niemal krzyknął z podekscytowania, zaraz odwracając się do swojego przyjaciela, który stał nieco z boku, przyglądając mu się bez słowa, z uniesioną brwią.
– Nie jestem już twoim nauczycielem, Harry – poprawił go z uśmiechem wilkołak. – Widzę, że jesteś cały i zdrowy – dodał z ulgą, przyglądając się z uwagą gryfonowi. – Bardzo żałuję, że nie mogę cię wspierać w Hogwarcie podczas trwania Turnieju – dodał, wzdychając ciężko, jednak niemal od razu się reflektując, dodał – ale Syriusz wspominał mi, że zatroszczyłeś się już o odpowiednią opiekę – zaśmiał radośnie, odwracając głowę w stronę opierającego się kolumienkę łóżka, Dracona. – Dobry wieczór, Draco.
– Yhm, dobry wieczór – mruknął niepewnie Ślizgon, wyraźnie czując się niekomfortowo.
– Właśnie – znów z kominka wydobył się zniekształcony głos i tym razem głowa Syriusza pojawiła się w nim, już bez wcześniejszej szarpaniny. – Niezwykle mi pomogłeś i nie wiem jak mogę ci się w tej sytuacji odwdzięczyć – zaczął pewnie – ale dziękuję Draco i deklaruję ci, że mam u ciebie dług wdzięczności, do końca mojego życia.
– Niemądrze jest rzucać takimi deklaracjami – odparł Malfoy, podchodząc powoli do kominka.
– Nie musisz mnie pouczać, dzieciaku. Nie tylko ty pochodzisz ze szlacheckiego rodu, pełnego bezspornych zasad – zaśmiał się serdecznie Syriusz. – Moje życie i tak nie jest wiele warte, a osądowi Harry'ego ufam.
– Weasley i Granger? – Prychnął kąśliwie Draco, kucając koło gryfona, przy kominku.
– Dzięki Hermionie nadal żyję – odparł Black, uśmiechając się szczerze.
– Jest to, muszę przyznać, jakaś zasługa – mruknął blondyn.
– Syriuszu, jesteś teraz na Grimmauld Place? – wtrącił się Harry, chcąc z powrotem włączyć się do rozmowy.
– Tak – odparł mężczyzna. – Opinia Dracona, co do własności domu Blacków, okazała się trafna.
– Och i profesor Lupin przybył do ciebie w odwiedziny? – dopytywał się Gryfon.
– Nie jestem twoim profesorem – z kominka znów rozległ się niewyraźny, rozbawiony głos.
– Yhm, tak... tak przybył w odwiedziny – odparł Syriusz, wyglądając na nieco zakłopotanego.
– Cieszę się że masz towarzystwo, samotnie napewno było ci ciężko... A jak Hardodziob?
– Trzymam go na poddaszu – odpowiedział starszy, widocznie wdzięczny za zmianę tematu – ale puki co jest nieco niezadowolony, bo nie pozwalam mu wylatywać na zewnątrz.
– Pamiętam, że Hagrid mówił, że Dziobek lubił wdychać świeże powietrze.
– Cóż, puki mój temat nieco nie ucichnie, wypuszczanie go samopas jest zbyt niebezpieczne. Gdyby ministerstwo zauważyło, samotnego Hipogryfa w okolicach Londynu, myślę, że szybko powiązaliby go ze zbiegłym skazańcem... a nawet i dwoma, a to mogłoby ich do nas doprowadzić.
– Rozsądnie – mruknął Draco, chcąc nieco podkreślić swój udział w rozmowie.
– Syriuszu... myślisz, że jest szansa... że może, mógłbym cię odwiedzić? – spytał niepewnie, nawet nie mając odwagi odwrócić wzroku w stronę Dracona.
– Na pewno nie teraz – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie smutniejąc – ale może za jakiś czas, kiedy wszystko się uspokoi...
– Mhm...
– Harry, a jak ci idą przygotowania do trzeciego zadania Turnieju? – uczniowie znów usłyszeli zniekształcony głos Lupina.
– Sam nie wiem... nie zdradzili nam puki co, na czym będzie polegać, więc przygotowujemy się z Draco... ee...
– Holistycznie – podpowiedział mu blondyn.
– Właśnie!
– No dobrze... ale w razie gdybyś czegoś potrzebował, proszę wyślij sowę. Oczywiście nie za często! Nie możemy zapomnieć, że Syriusz jest i póki co nic nie wskazuje na to, że mógłby przestać być, skazanym na śmierć, niebezpiecznym zbiegiem z Azkabanu.
– Po co tyle dramatyzmu – mruknął Syriusz, wywracając oczami. – No dobrze, Harry – podjął decyzję – chciałem cię tylko zobaczyć... i możliwie uspokoić, ale teraz wracajcie już do Hogwartu, jest wystarczająco późno, żebyście mogli narobić sobie kłopotów.
– Nie narobimy, wziąłem ze sobą Pelerynę Niewidkę – zaczął brunet od razu, nieco buńczucznym głosem, nie chcąc tak szybko przerywać rozmowy z ojcem chrzestnym.
– Syriusz ma rację, Harry – odezwał się Lupin. – Powinniście już dawno być w łóżkach.
Harry nie skomentował tej uwagi, jednak będąc świadomym jej niesprawiedliwości skrzywił się, unosząc obie brwi. Może i chciał się jakoś odszczekać, ale wciąż czuł do swojego byłego nauczyciela niezwykły respekt.
– Proszę, pisz do mnie Syriuszu – zamiast uwagi, w końcu zdecydował się na, może nieco żałosną, ale utęsknioną, dziecięcą prośbę.
– Będę pisał tyle ile tylko będę mógł – obiecał mu Black.
Czując nieprzyjemny ucisk na piersi pożegnali się i w końcu w pokoju we Wrzeszczącej Chacie znów zapadła cisza.
– Wracamy? – po chwili odezwał się Draco, dotykając delikatnie ramienia przyjaciela.
– Mhm... – mruknął niechętnie chłopak i powoli zawrócili w stronę błoń Hogwartu.
***
Czerwiec zawitał niespodziewanie szybko. Syriusz rzeczywiście wywiązywał się z obietnicy danej Harry'emu i co kilka tygodni wymieniali się sowami. Mężczyzna był na Grimmauld Place bezpieczny, a Remus zamieszkał z nim na stałe. Harry z każdym listem widział, jak pismo ojca chrzestnego się stabilizuje, a z czasem wiadomości stają się coraz weselsze.
Harry czuł ogromne wsparcie od najbliższych, Draco wspierał go możliwie w każdej możliwej kwestii, starszy Malfoy i Lupin na własne sposoby podsyłali im materiały do nauki nowych zaklęć (oczywiście skrajnie różnego pochodzenia), Moody w swój dziwny szorstki sposób czasem łapał go na korytarzu i przepytywał z zaklęć obronnych i ofensywnych, Snape odpuścił mu już systematyczne spotkania i teraz widywali się już tylko raz na jakiś czas, żeby podtrzymać efekt nauki, a Hermiona, za co był niezwykle wdzięczny, zajmowała czas Rona, tak że niemal go nie widywał.
Ludo Bagman, zgodnie z obietnicą zdradził reprezentantom szczegóły trzeciego zadania równo miesiąc przed wyznaczonym terminem zakończenia Turnieju. Choć może słowo szczegóły, było nieco nad wyraz... Pracownik ministerstwa okazał się być bardzo tajemniczy. Zdradził tylko, że zadanie obędzie się na specjalnie przygotowanej do tego arenie, mieszczącej się na błoniach, jeziorze i w lesie koło Hogwartu i że każde z uczestników będzie musiało odnaleźć cztery części układanki. Dopiero skompletowanie wszystkich części dedykowanej sobie figurki poskutkuje zakończeniem trzeciego zadania Turnieju Trójmagicznego.
Harry czuł się raczej przygotowany. Jeśli tylko nikt nie każe mu szukać części jego figurki w Czarnym Jeziorze czuł, że poradzi sobie z wszystkimi przeszkodami, niezależnie od tego czym okażą się być.
***
Dwudziestego czwartego zostały odwołane wszystkie lekcje, więc niemal cała szkoła wrzała od domysłów na temat Turnieju. Harry starał się nie pokazywać w miejscach pełnych uczniów, chcąc uniknąć bycia w centrum uwagi. Na śniadaniu pojawił się bardzo wcześnie, spożywając je w towarzystwie skrzatów domowych, które w pośpiechu polerowały stoły, wymieniały rozpuszczone świece i przygotowywały pomieszczenie do podania pierwszego posiłku. Po jedzeniu udał się do jedynego znanego mu miejsca, w którym najciężej było go znaleźć - wieży astronomicznej.
Gdy stanął już na balkonie i oparł o kamienną balustradę, uśmiechnął się nostalgicznie, przymykając oczy. Chcąc, nie chcąc nie mógł się oprzeć chęci zanurzenia w swój umysł. To miejsce przypominało mu, jak robił to jeden z pierwszych razów i nie chciał się zmuszać do walki ze swoimi pragnieniami.
Lekcje oklumencji nauczyły go, wydawałoby się, idealnie to kontrolować. Nie pozwalał sobie już odcinać się całkowicie, zawsze jakaś cząstka jego umysłu pozostawała czujna i nasłuchiwała czy w jego otoczeniu nie pojawi się nikt niepożądany.
Tak było i tym razem. Zsunął się plecami po kamiennej ścianie, siadając na balkonie wieży i odchylając głowę odpłynął w miękką, przyjemną czarną marę.
Nigdy nie wiedział ile trwał jego relaks. W jego głowie nie istniało pojęcie czasu, gdy więc, w pewnym momencie, poczuł się zaalarmowany czyimiś ciężkimi krokami, momentalnie otworzył oczy, sięgając po różdżkę.
– Bardzo dobry czas reakcji, Potter – pochwalił go Moody, pokonując ostatnie stopnie schodów. – A teraz, z łaski swojej schowaj różdżkę, bo gotów jestem zdematerializować ci rękę w samoobronie.
– Dobra rada – mruknął Gryfon, z uśmiechem chowając różdżkę do rękawa szaty.
To musiałby być doprawdy komiczny widok. Jedną rękę oszpeconą przez Moody'ego bezproblemowo udawało mu się ukrywać pod rękawem ubrań, ale gdyby drugą miał zwyczajnie stracić... to mogłoby nie ujść uwadze gapiów.
– Jak się czujesz, Potter?
– Raczej w porządku – odpowiedział, podciągając się do pozycji stojącej i pozwalając profesorowi stanąć koło niego.
–Czy ty... myślałeś może... w jaki sposób zakończy się turniej? – mruknął profesor po dłuższej chwili milczenia, wpatrując się w dal.
– Będę miał... odrobinę spokoju? – zaśmiał się kąśliwie Harry.
– A gdyby tak się nie stało?
– Coś pan sugeruje? – Gryfon zmarszczył brwi, przyglądając się poranionemu profilowi dorosłego.
– Nic, o czym wolno mi teraz mówić – odparł, odwracając twarz w stronę Harry'ego. – Polubiłem cię, Potter i... obawiam się decyzji, którą możesz za niedługo podjąć...
– Jakiej decyzji? Czy podczas turnieju stanie się coś złego?
– Intuicja Potter, dobra intuicja – pochwalił go słabo Moody. – Ale jak mówiłem, nie jestem ani w miejscu, ani pozycji, żeby ci cokolwiek zdradzać. Mam tylko nadzieję, że w odpowiednim momencie podejmiesz odpowiednie decyzje.
– Nie rozumiem, dlaczego jest pan tak tajemniczy. W końcu, jeszcze nigdy dotąd zasady nie stanowiły dla pana takiego problemu.
– Powiedzmy, że... gdy tylko się tu pojawiłem, od samego początku kierowałem się jedną – odpowiedział tajemniczo, znów odwracając wzrok w stronę horyzontu. – Ale to czego ani ja, ani... – Moody zamilkł na chwilę, jakby wypowiadał to imię bezgłośnie – nie przewidzieliśmy, to to, że alogicznie poczuję do ciebie jakiś rodzaj sympatii, że się do ciebie przywiążę.
Harry patrzył na mężczyźnie niezrozumiale. Musiał przyznać, że Moody, zaraz po Lupinie, był nauczycielem Obrony, który nauczył go najwięcej. Cały rok w swój dziwny sposób troszczył się o niego, ratując z kilku nieciekawych sytuacji, nawet raz chroniąc go przed samym Malfoy'em.
Nie rozumiał dlaczego Alastor zachowywał się nagle tak, jakby mieliby się już nigdy nie spotkać. Czuł, że dalsze dociekanie niczego nie da, a ewentualnie tylko zdenerwuje byłego aurora, ale mimo tego, chciał wiedzieć. W końcu nie codziennie widywał Szalonookiego w takim stanie. Nie wiedział tylko jak ma do niego dotrzeć. Gdyby to był Draco, to pewnie przytuliłby go, pocieszył i powiedział, że ma nie gadać głupstw, ale Moody? W życiu nie przytuliłby tego szaleńca! Nie zdążyłby pewnie nawet wyciągnąć ręki, a padłby martwy, trafiony samoobronną Avadą.
– No, no dobrze Potter – podjął proferor, jakby reflektując się nagle. – Zbliża się godzina wznowienia turnieju, powinieneś już ruszać na błonia.
– Tak, pewnie – odparł tępo, czując się coraz bardziej niekomfortowo.
– Powodzenia, Potter – mruknął Moody, rozciągając twoje blizny w brzydkim uśmiechu i dość brutalnie poklepał chłopaka po ramieniu.
– Dziękuję profesorze – odpowiedział jeszcze i pewnym siebie krokiem ruszył po schodach, w dół wieży astronomicznej. Dziwny dyskomfort towarzyszył mu jeszcze przez całą drogę na błonia i gdyby nie brutalne uderzenie w tył głowy, pewnie by się z niego nie otrząsnął.
– Gdzieś ty był przez cały poranek?!
Harry'emu ukazała się wzburzona twarz Draco.
– Och, szwendałem się po Hogwarcie – odparł jeszcze odrobinkę nieprzytomnie.
– Szwendał się po Hogwarcie – powtórzył wzburzony blondyn. – Myślałem, że Diggory, albo inny reprezentant potraktował cię jakąś klątwą i leżysz teraz nieprzytomny w jakimś korytarzu!
– Bez przesady – zaśmiał się Harry. – Myślę, że nie ryzykowaliby dyskwalifikacją.
– A jaką masz pewność? – burknął Ślizgon, przyglądając się uważnie przyjacielowi. – Zjadłeś coś dzisiaj?
– Tak, śniadanie.
– Lepsze to niż nic – mruknął pod nosem. – No dobrze, a jak nastawienie. Nie martwisz się za bardzo?
– Niee, nie koniecznie – odparł Gryfon, wzruszając ramionami – ale miałem przed chwilą przedziwną rozmowę z Moodym...
– A ten czego od ciebie chciał? – burknął blondyn, ewidentnie nadal żywiąc do nauczyciela urazę.
– Sam nie wiem... był strasznie tajemniczy. Zachowywał się tak, jakby miało się stać coś niedobrego...
– Moody to stary paranoik, nie przejmuj się nim – prychnął Malfoy. – Jesteś świetnie przygotowany, śmiem twierdzić, że nawet lepiej, niż reszta uczestników. Znalezienie tych odłamków nie będzie dla ciebie żadnym problemem.
– Dzięki, Draco – Harry uśmiechnął się do przyjaciela szczerze. – Gdyby nie ty, to pewnie już dawno bym zginął w tym turnieju.
– To oczywiste – prychnął blondyn, starając się butą zatuszować swoje zdenerwowanie.
Nieubłaganie zbliżali się już do ogromnych trybun, postawionych przez Zakazanym Lasem. Jeszcze kilka kroków i będą musieli się rozstać, a Harry dalej czuł, że dziwny nastrój Moodiego nadal mu się udzielał. Czuł, że coś się stanie, coś złego i nie będzie już mógł więcej zobaczyć Malfoya.
– Draco... – zaczął niepewnie, ale czując, że i tak nie powie niczego rozsądnego, złapał nadgarstek przyjaciela i pociągnął go w swoją stronę, zamykając w objęciu swoich ramion. W pierwszej chwili czuł, jak całe ciało blondyna zesztywniało, zaraz jednak rozluźniając się i oplatając swoje ramiona wokół talii bruneta.
Stali tak nieruchomo poddając się chwili, czując jednak, że z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zbliżają się, do stania szkolną sensacją. W końcu bez słowa odwrócili w stronę trybun i podjęli przerwaną wędrówkę.
– Powodzenia bliznowaty – westchnął Draco, gdy podeszli pod namiot reprezentantów.
– Trzymaj za mnie kciuki – uśmiechnął się Harry i wszedł do namiotu, w którym czekali już pozostali reprezentanci, Ludo Bagman i trzej dyrektorzy szkół.
– Jesteśmy już wszyscy, świetnie, świetnie – ucieszył się Bagman, od razu przechodząc do rzeczy. – Jak już wiecie, każde z was będzie musiało odnaleźć cztery części takiej oto figurki – mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń i wskazał na nią różdżką, mrucząc po nosem zaklęcie.
Na wyciągniętej ręce mężczyzny pojawiła się około dwudziestocentymetrowa, kamienna figurka przedstawiająca motyla.
– Wasze egzemplarze są podzielone w ten sposób – Ludo machnął różdżką, a figurka rozłączyła się tak, że wszystkie cztery skrzydła unosiły się teraz osobno. – Oczywiście, żeby nie było zbyt łatwo, czekać na was będą utrudnienia. Na arenie spotkacie różne niebezpieczeństwa, a dodatkowo będziecie mieć możliwość przejęcia części figurki waszego przeciwnika. Oczywiście sposób, w jaki się między sobą później dogadacie, zostawiam waszej luźnej interpretacji – uśmiechnął się, puszczając oczko do uczestników. – Jak rozróżnić figurki - z pewnością zapytacie! Otóż każdy z czterech motyli ma inny kolor. Dla panny Delacour niebieski – Bagman znów machnął różdżką i kamień zmienił swój kolor. – Dla pana Kruma czarny – czarodziej zmienił kolor kruszcu. – Pan Diggory żółty i pan Potter czerwony. – Jeszcze dwa razy różdżka Ludo zmieniła kolor motyla. – Połączenie wszystkich czterech części automatycznie zakończy Turniej Trójmagiczny. Czy macie jakieś pytania?
Mężczyzna spojrzał po twarzach wszyskich znajdujących się w pomieszczeniu osób i nie widząc na nich cienia niezrozumienia uśmiechnął się i zatarł dłonie.
– Świetnie, w takim razie, zaczynajmy!
Przy wrzawie publiczności, wszyscy wyszli z namiotu na rozległą arenę. Fleur dyskutowała jeszcze w ostatniej chwili z Madame Maxine, Krum rozciągał mięśnie ramion, przy jeszcze większej wrzawie, głównie damskiej części publiczności, Diggory ćwiczył zaklęcie przywołujące na małych kamyczkach, a Harry rozglądał się po publiczności chcąc odnaleźć Draco lub profesora Moody'ego. Zamiast nich, w zasięgu jego wzroku pojawił się Dumbledore.
– Harry, już za niedługo Severus zakończy pracę nad eliksirem – zaczął cicho tak, żeby tylko Potter mógł go usłyszeć. – Po zakończeniu Turnieju, proszę nie narażaj się na żadne niebezpieczeństwa. Dopóki nie będziemy wiedzieć kto, lub co zaatakowało cię kilka miesięcy temu, nie możemy sobie pozwolić, żeby stała ci się jakaś krzywda.
– Turniej...? – zaczął Potter, chcąc wytknąć dyrektorowi jego hipokryzję.
– Żadna nieobligatoryjna i nieunikniona – dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Brunet słysząc to niemal nie prychnął z niedowierzaniem.
– Harry – Dumbledore jeszcze bardziej ściszył głos – w pierwszej kolejności kieruj się prosto do zakazanego lasu.
Gryfon spojrzał na starca z niedowierzaniem. Przecież on właśnie jawnie łamał zasady! I bezczelnie wciągał w to jego! Nie, żeby nie miał zamiaru skorzystać z tej rady, ale jednak! Dumbledore był jednym z dyrektorów organizujących ten mecz, nie powinien łamać zasad, które z pewnością również sam ustalał!
Jednak brunet tylko skinął głową i wyciągnął z rękawa szaty różdżkę. Jeśli miał iść do zakazanego lasu, czuł że powinien się od razu przygotować na najgorsze.
– Powodzenia chłopcze – dodał jeszcze Dumbledore i w tym momencie rozległ się, wzmocniony zaklęciem sonorus, ryk Bagmana.
– START!
Czwórka reprezentantów ruszyła w kompletnie inne strony. Z tego co Harry zauważył, Krum i Delacour podjęli wędrówkę bardzo zdecydowanym krokiem, jakby oni też dostali małe, nielegalne wskazówki dotyczące ich celów. Tylko po krokach Diggory'ego widać było, że nie jest pewny w którą stronę powinien zmierzać. Harry'emu było go trochę żal, ale nie mial zamiaru się tym teraz frasować. Pewnym siebie krokiem zbliżał się już do skraju trybun, by zaraz zniknąć między gęstwiną.
Im dalej szedł, tym bardziej cichły wiwaty. Nie był tym zaskoczony, już wcześniej zauważył, że Zakazany Las miał tendencję do pożerania dźwięków z zewnątrz.
– Lumos – mruknął, chcąc rozświetlić sobie drogę. Zastanawiał się w którym miejscu będzie jego część figurki, czy będzie jakoś ukryta, czy może zostawiona tak sobie, na ścieżce, żeby umożliwić jego wrogom odebranie mu jej, może będzie musiał stoczyć o nią walkę...
Odpowiedź pojawiła się przed jego oczami już po kilkunastu minutach marszu. W ciemności, z daleka zobaczył migoczący, czerwony kształt. Czując skok adrenaliny i podekscytowania przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej zbliżyć się do migoczącego kształtu, jednak wraz z pokonywaniem każdego kroku jego ekscytacja ustępowała miejsca niepokojowi. Migoczący kształt wyraźnie przypominał kamienne skrzydełko, jednak problem polegał na tym, że wściekle odbijając wiatr, próbowało ono odlecieć. Było niezwykle wysoko, niemal u samych koron drzew, a tuż koło niego latały jakieś dziwne, kościste, powyginane stworzenia. Nie wyglądały na przyjazne. Z resztą gatunek, który przetrwał w Zakazanym Lesie nie mógł być pokojowo nastawiony do czegokolwiek obcego.
W pierwszej chwili pomyślał o przywołaniu Błyskawicy, jednak magiczny las nie wydawał mu się najlepszym miejscem do przywoływania miotły. Nie wiedział, czy ta zdoła przedrzeć się przez gęstwinę drzew, nie mówiąc już o tym, czy jakieś wściekłe zwierze nie postanowiłoby jej rozszarpać.
– Accio figurka motyla – spróbował naiwnie, ale magiczny przedmiot nie zbliżył się do niego nawet o cal.
Przeklął cicho pod nosem i gdy probując sobie przypomnieć, czy w jego arsenale jest może zaklęcie pozwalające mu na wspinaczkę po drzewach, jedno z tych dziwnych stworzeń zauważyło go. Rozwarło szparę w miejscu, w którym powinny znajdować się usta, wydając z siebie przerażający, skrzeczący krzyk. Momentalnie wszystkie te stworzenia odwróciły wzrok w ślad za swoim pobratymcem i z szałem wypisanym na twarzach ruszyły prosto na niego. Nim zamieniły się w wielką, przerażającą szamotaninę, zdążył jeszcze zauważyć, że jedno z nich pochwyciło kamienne skrzydło i ściskało je teraz w swoich kościstych, koślawych palcach.
– Surdi – krzyknął, posyłając w stronę dziwnych stworzeń klątwę. Te momentalnie złapały się za głowy i zaczęły wyć potępieńczo. Jedno, które trzymało część figurki wypuściło ją, chcąc odzyskać wolne ręce. Harry miał nadzieję, że kamień upadnie na ziemię i będzie mógł szybko podbiec i go zabrać. Skrzydło jednak, czując, że znów jest wolne zaczęło szaleńczo szamotać się wśród wyjących, przerażonych stworzeń. Harry musiał je jakoś rozgonić, ale nawet nie brał pod uwagę zbliżania się do nich.
Cofnął zaklęcie, przygotowując się na konsekwencje. Stwory, czując że ich słuch wrócił do normy spojrzały na niego z szaleńczą nienawiścią i ruszyły w jego stronę, wyciągając swoje długie łapska. Kamienne skrzydełko utknęło gdzieś między nimi, próbując się wyplątać z kłębowiska kończyn.
– Secare – szybko rzucił Potter, machnąwszy swoją różdżką w kierunku, w którym planował zadać cios. Klątwa nie była zbyt efektowna, ale miał nadzieję, że stwory uciekną ze strachu, widząc co stało się ich pobratymcowi. Czerwony promień wyleciał z różdżki Harry'ego i jednym płynnym ruchem, naśladując ruch ręki Pottera, przeciął cienką szyję stworzenia. Tryskając krwią, łysa, brzydka głowa opadła na miękki mech, który porastał ziemię, jednak reszta bezwładnego ciała nadal wisiała w górze, wplątana w kończyny innych potworów.
Te, w pierwszej chwili, zatrzymały się próbując pojąć, co właściwie się stało, a gdy tylko dotarło do nich, że Gryfon zamordował jednego z przedstawicieli ich gatunku, zamiast uciec w strachu, ruszyły z jego stronę z jeszcze większą furią. Były na tyle blisko, że Harry nie miał nawet czasu, żeby zastanowić się nad kolejnym ruchem. Dziwne, zimne ciała otoczyły go z każdej strony, drapiąc jego skórę, próbując wydłubać oczy i najprawdopodobniej ogłuszyć, swoim potępieńczym wyciem. Czuł, że jest tak ciasno otoczony, że nie jest w stanie ruszyć nawet ręką. Zacisnął mocniej palce na różdżce, bojąc się ją upuścić i koślawie wyginając nadgarstek warknął, starając się nie rozwierać zębów:
– Bombarda!
Efekt był... obrzydliwy. Całe jego otoczenie było teraz pokryte krwią, kawałkami spalonej, rozerwanej skóry i kości. Kamienne skrzydełko było chyba jednak odporne na wszelką magię, bo unosiło się niedaleko niego, trzepocząc rozpaczliwie i próbując jak najszybciej się stąd wydostać.
Potter, nie myśląc długo, od razu skoczył ku niemu, jednym susem zamykając go w uścisku swych palców.
Poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Znał to uczucie... podróż na Mistrzostwa Świata w Quidditchu.
Świstoklik.
Harry ciężko upadł na twardą, kamienną ziemię. Wiedział, że to nie może być dalsza część zadania. Coś w jego podświadomości wręcz krzyczało, że nie powinien tu być. Ostrożnie uchylił powieki, chcąc spróbować rozpoznać otoczenie i w tym momencie jego oczom ukazał się czyjś brzydki, znoszony but, zbliżający się do jego twarzy. Poczuł tępy ból, gdy podeszwa upadła na jego policzek, a agresor docisnął nogę mocniej do ziemi.
– Znowu się spotykamy – usłyszał piskliwy, niemal szczurzy głos. Nie było mowy o pomyłce, wiedział, do kogo on należy.
– Pettigrew? – warknął z mieszanką niedowierzania i czystej nienawiści. Zacisnął palce na różdżce, chcąc rzucić na napastnika jakąś klątwę, jednak nim zdążył choć ruszyć ręką, ten zauważył jego zamiary i wytrącił mu ją zaklęciem.
– Expeliarmus – zagrzmiał. – Jak się ma twój ojciec chrzestny, Potter? – zaśmiał się podle Glizdogon.
Wściekłość, która zawrzała w Harrym na to pytanie, niemal nie wyzwoliła w nim nadludzkich pokładów energii. Gotów był w tym momencie wyrwać się spod buta Pettegrew i rzucić się na niego z pięściami.
– Dosyć! Jak śmiesz kłaść łapska na tym, co należy do mnie? – Rozległo się warknięcie... dziwnie znajomego głosu, którego jednak Harry nie był w stanie w pierwszej chwili do nikogo przypisać. Nie wiedział dlaczego, ale przez jego dźwięk odczuwał coś na kształt... nostalgii.
– Wybacz mi, panie – zajęczał Peter, kuląc i cofając się.
Panie? Harry czuł się kompletnie skołowany. Glizdogon mógł tytułować tak tylko jednego człowieka, ale do licha, dlaczego Harry nie czuł obrzydzenia na dźwięk tego głosu, tylko, o Merlinie, cholerną nostalgię! Z resztą, jak on mógł nie poznać tego głosu od razu? Przecież spotkał Voldemorta już dwa razy!
Harry uniósł głowę i spojrzał przed siebie. W jego stronę szedł młody mężczyzna, wyraźnie starając się nie patrzeć w jego stronę. Miał mysie blond włosy, wychudzoną twarz i nieco szalone spojrzenie, którym uciekał we wszystkie możliwe strony.
Trzymał też coś w rękach, zawiniątko... Coś, co znów odezwało się tym aksamitnym głosem.
– Harry Potterze, długo czekałem na to spotkanie.
To nie mógł być nikt inny, jak sam Voldemort.
Ale jak? Jakim cudem jego głos wcale nie brzmiał jak coś obrzydliwego?
Nagle wnioski same nawiedziły jego głowę. W pierwszej klasie Voldemort był tylko namiastką istniejącego bytu, żerując na Quirrellu jego głos musiał być zniekształcony, później... później Harry spotkał tylko wspomnienie ucznia, niewiele starszego od niego, ale teraz... teraz słyszał głos, który, o ironio, towarzyszył mu podczas jego koszmarów.
Chciał, bardzo chciał czuć obrzydzenie, chciał żeby zrobiło mu się niedobrze, pragnął czegokolwiek... zamiast tego nie czuł nic. Nie był w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny nienawiści do tego... bytu. Przecież ten szaleniec zamordował jego rodziców! Dwa lata temu niemal zabił siostrę jego przyjaciela, teraz... porwał jego i Harry przecież nawet nie wiedział, co planuje z nim zrobić, ale...
Ale cały ten rok, kiedy prał sobie mózg zostawił po sobie brzemienne skutki.
Harry zdał sobie nagle sprawę z tego, że cały ten czas leżał. Leżał jak przegrany, przed obliczem Voldemorta.
Poczuł nagłą falę wstydu i momentalnie podciągnął ręce pod siebie, by się podeprzeć. W lewej dłoni poczuł zimny, nieruchomy teraz kamień. Podciągnął się do pozycji stojącej i bez wyrazu spojrzał na to czerwone skrzydełko.
– Po co to wszystko? – spytał cicho Harry, niepostrzeżenie jednak rozglądając się za Glizdogonem i swoją różdżką.
Znajdowali się przed jakimś dużym zniszczonym domem, wyglądającym na opuszczony. Ogród, w którym się znajdowali, nie wyglądał jednak na zapomniany, tak, jakby ktoś cały czas dbał o rosnącą tu trawę, przycinał krzewy i plewił chwasty. Stał na kamiennej ścieżce, obsypanej, między nierównymi płytami, maleńkimi kamyczkami. Tutaj też nie było nawet śladu po ewentualnej dzikiej roślinności. Harry wątpił, że Pettegrew mógłby kiedykolwiek zostać właścicielem tak potężnej posiadłości, więc może... może ten dom należał to tajemniczego blondyna, stojącego przed nim.
– Jesteś mi potrzebny Harry. Jak widzisz, postać, którą udało mi się wychodować jest niezwykle żałosna – odparł szczerze Voldemort.
– Och, panie... – odezwał się ten dziwny blondyn, ewidentnie chcąc temu zaprzeczyć.
– Cicho – przerwał mu ostrym tonem, zupełnie innym, niż tym, którym zwracał się do Gryfona. – Mój drogi chłopcze, okazuje się, że trzynaście lat temu niezamierzenie pozostawiłem w tobie cząstkę mojej duszy – podjął znów Voldemort. – Potrzebowałem czasu, żeby sobie to uzmysłowić i nie ukrywam, w pierwotnym planie chciałem porwać cię, uśmiercić, może też przejąć twoje ciało...
Harry skrzywił się z obrzydzeniem, słysząc to.
– Tak, mój chłopcze. Moje plany jednak się zmieniły. Bardzo dużo pracy kosztowało mnie i mojego wiernego sługę sprowadzenie cię tutaj. Okazało się bowiem, że możesz być znacznie cenniejszy, niż kiedykolwiek przypuszczałem – powiedział spokojnie, tonem wypranym z emocji – ale nim zdradzę ci, z... powiedzmy, mojego szacunku do ciebie, plan... – w głosie mężczyzny dało się wyczuć nutę zadowolenia – mam nadzieję, że rozumiesz ale nie mogę już dłużej czekać – dokończył. – Barty.
Blondyn błyskawicznie zareagował na niewypowiedziane polecenie. Tak, jakby już od dawna znał jego treść.
– Petryficus totalus – powiedział cicho. Jego głos jednak odbił się w okolicy niemal echem. Harry nie miał różdżki, ani czasu żeby zareagować. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę nie czuł też zagrożenia. Naprawdę chciał je czuć, ale... głos, którym przemawiał do niego Voldemort mimowolnie sprawiał, że czuł coś na kształt bezpieczeństwa...nostalgii...?
Upadł twardo na kamienną ścieżkę, patrząc teraz na ciemniejące niebo, z pustką w oczach. Już nie miał wpływu na to, co się teraz stanie
... i samolubnie był za to wdzięczny.
– Wingardium leviosa – znów usłyszał głos mężczyzny, nazwanego Bartym. Przed jego oczami zaczął przesuwać się obraz nieba. Przyjrzał się kilku szarym chmurom i już po chwili jedynym co widział, był stary, wapniony sufit.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi i gdy powietrze stanęło w pomieszczeniu, poczuł też dziwny swąd. Przypominał mu trochę zapach soku dyniowego, zmieszanego z duszącym zapachem kurzu i tym, jak pachniała prywatna pracownia Snape'a.
Nie do końca poczuł, a bardziej zobaczył, że znów zmienia się jego położenie. Z pozycji poziomej, lewitował teraz pionowo. Pomieszczenie, w którym się znajdowali nie było szczególnie charakterystyczne, ot zniszczone, pokryte dużą warstwą kurzu. Jedynym, co tu nie pasowało był wielki czarny kocioł stojący na środku pokoju. Żaden ogień pod nim nie płonął, a jednak ciecz, znajdująca się w nim bezustannie bulgotała.
– Nie ociągaj się, Bartemiuszu! – warknął Voldemort.
Harry podążył wzrokiem za tym dźwiękiem. Rzeczywiście, mężczyzna trzymający owo zawiniątko, wyglądał jakby się wahał.
– Panie, jeśli pozwolisz, ja z chęcią... – odezwał się piskliwy, usłużny głos, tuż za plecami Pottera.
– Nie, Glizdogonie – odparł twardo. – Nie udowodniłeś mi, że jesteś wart.
Zawiedziony i nieco bezczelny w swoim zawodzie, rozległ się jęk Petera.
– Mój panie – powiedział z trwogą blondyn, podchodząc do wielkiego kotła. Spojrzał na nie z wyraźnym wahaniem, jednak niemal od razu rozsupłał czarny materiał i wrzucił do kotła to, co znajdowało się w zawiniątku.
Nie tracąc czasu, od razu podszedł do Pottera. W ręku trzymał nóż, a twarz zdradzała jego niepewność.
– Mam nadzieję, że podejmiesz odpowiednie decyzje, Potter – powiedział, a do Harry'ego w końcu dotarło dlaczego ten dziwny mężczyzna od samego początku unikał jego wzroku. Nie był w stanie w żaden sposób zareagować, ale do tej pory dziwnie otępiały, jego mózg nagle eksplodował myślami.
Czyli ten blondyn, ten cały Barty podawał się za Moody'ego! Jak długo? Jak mu się to udało? Przecież Szalonooki miał być jednym z najpotężniejszych aurorów ministerstwa! Jak Dumbledore nie zauważył, że nauczał ich Śmierciożerca? Co niby miały znaczyć te „odpowiednie decyzje"? Czy jego udział w Turnieju, to też była sprawka tego Barty'ego?
Poczuł jak... Moody... albo nie Moody, podciąga rękaw jego szaty, ukazując różowe, źle zabliźnione ślady po ranach. To był pierwszy raz jak ktoś inny, niż sam Harry, je widział i tym razem to znów była ta sama osoba.
Blondyn bez słowa wbił nóż w rękę Pottera. Mężczyzna rozciął skórę ofiary, pewnym siebie ruchem ciągnąc nożem i gdy widocznie uznał, że tyle wystarczy, transmutował ten nóż w zakrwawioną fiolkę.
Harry mimowolnie starał się odwracać swoje mysli i zająć je czymkolwiek... zdał sobie nawet sprawę z tego, że odkąd się tu pojawił, Bartemiusz cały czas używał magii bezróżdżkowej. To mogło tylko świadczyć o tym, jak potężnym był czarodziejem.
Barty pojawił się w pełnym zasięgu wzroku Gryfona, gdy znów oddalił się w stronę kotła. Trzymał w ręce dużą fiolkę, pełną krwi Pottera. Wlał ją jednym ruchem ręki do eliksiru i zaczął mruczeć jakieś niezrozumiałe inkantacje. To trwało długo, tak długo, że Harry zaczął myśleć, że Voldemort utopił się już w tej dziwnej cieczy. A może to wcale nie było tak długo, tylko coraz większa utrata krwi sprawiała, że czas zaczął mu się diametralnie rozciągać.
Nie wiedział, ale gdy w końcu czuł, że zaraz straci przytomność kociołek nagle się poruszył. Barty odszedł pod ścianę, spuszczając pokornie wzrok, a z kociołka wychynęła czyjaś naga, blada ręka.
– Bartemiuszu, moja różdżka – jeszcze bardziej aksamitny i mocniejszy głos przebił ciszę. Barty, nadal nie podnosząc wzroku, wyciągnął przed siebie ręce, w których trzymał białą, przypominającą kość, bliźniaczkę różdżki Harry'ego.
Z kotła powoli wychynęła głowa i tors mężczyzny. Brunet z całych sił pragnął czuć obrzydzenie i strach, ale zwyczajnie nie potrafił. Mężczyzna, którego widział przypominał mu nieco starszą wersję tego Toma Riddle'a, którego spotkał w Komnacie Tajemnic. Chciał, żeby to, co się odrodziło wyglądało obrzydliwie, nieludzko, może jak jakiś potwór. Byłoby mu przecież łatwiej czuć do tego odrazę i nienawiść...
Zgrabna dłoń, okraszona wąskimi, długimi palcami ujęła swoją różdżkę. Voldemort robił to z takim namaszczeniem, jakby dotykał czegoś niezwykle kruchego, czegoś co mógł niemal darzyć miłością. Harry nie chciał, ale patrzył na to jak urzeczony.
Voldemort jednym płynnym ruchem zatoczył ruch koło siebie, materializując na sobie czarną, idealnie dopasowaną szatę.
Uniósł nogę, ukazując nagą, bladą stopę, którą stanął na starej zakurzonej podłodze. Przez głowę Harry'ego przeszła nawet myśl, że to ciało zasługiwało na więcej, niż brud i kurz.
Do żadnej wcześniejszej, ani późniejszej myśli nie zamierzał się nigdy przyznać. Ani przed sobą, ani przed nikim innym. Miał mętlik w głowie a jego blizna, która zwykle paliła, gdy tylko znajdował się w pobliżu Riddle'a, teraz nie dawała o sobie znaku.
– Mój drogi chłopcze – Voldemort odwrócił w jego stronę twarz. Była przystojna, okraszona dłuższymi czarnymi włosami i czerwonymi oczami. Jego kości policzkowe były delikatnie uwydatnione tak, jak za jego młodzieńczych lat. Na moment utkwił w Potterze wzrok, na chwilę zatrzymując się na jego krwawiącej ręce, po czym spokojnie uniósł różdżkę i zbliżając się powoli do niego, wymówił przeciwzaklęcie, wyswobadzając czternastolatka z czaru petryfikującego. Nieprzygotowany brunet upadłby, gdyby nie mężczyzna, który w odpowiednim momencie złapał jego rękę w łokciu, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Harry, z małym trudnem, oparł ciężar ciała na nogach i podążył wzrokiem za tym, należącym do Voldemorta. Od razu zrozumiał, co tak frasowało mężczyznę. Cięcie Barty'ego przechodziło idealnie wzdłuż starej blizny, tak by na ręce chłopaka nie powstała kolejna, nowa zmiana.
– Zmyślnie, Bartemiuszu – skomentował mężczyzna i jakby z ogromnym opóźnieniem, do Harry'ego nagle dotarło, że stał przed nim sam Lord Voldemort! Że dzieliły ich dosłownie cale, że właśnie przyglądał się jego krwawiącej ręce i że Gryfon nie czuł od niego nawet odrobiny obrzydzenia czy chęci mordu. Bał się jednak odezwać, czy chociaż zrobić jakiś ruch.
Spójrzmy prawdzie w oczy - nie miał różdżki, był wykończony utratą krwi, był na nieznanym terenie, w towarzystwie trzech wrogów, którzy najprawdopodobniej nie zawahaliby się, w razie potrzeby, rzucić na niego Avady.
– Obiecałem ci wytłumaczenie – aksamitny głos znów przerwał ciszę a Harry, pod wpływem nagłego przypływu odwagi lub głupoty, uniósł wzrok na twarz mężczyzny. Jego czerwone oczy świdrowały wręcz te, należące do Pottera. Czuł się tak, jakby Tom potrafił tymi oczami spojrzeć w jego duszę. – Vulnera sanentur – powiedział Riddle, nie odwracając nawet wzroku i wolną ręką wskazując różdżką przedramię chłopaka.
Gryfon momentalnie zerknął na swoją ranę, która niemal od razu się zabliźniła, nie zostawiając po sobie żadnego nowego śladu.
– Z pewnością frasuje cię dlaczego tu jesteś... i wciąż żyjesz – zaczął spokojnie mężczyzna, unosząc delikatnie kąciki warg, jakby rozśmieszyło go to, co właśnie powiedział. – Jak już mówiłem, odkryłem, że nieumyślnie obdarowałem cię strzępkiem mojej duszy, co muszę przyznać, bardzo pokrzyżowało moje wcześniejsze plany. Błędy się zdarzają, nawet mi... o dziwo – mruknął trochę do siebie, a trochę w przestrzeń. – Kiedy spotkaliśmy się trzy lata temu bardzo zainteresowało mnie to, jak twój dotyk działał na tego głupca, Quirrella, poświęciłem dwa lata, na szukanie odpowiedzi, jednocześnie starając się stworzyć coś, co może mi zastąpić... być namiastką ciała – zatrzymał się na chwilę i Harry wykorzystał to, żeby wytknąć mu kłamstwo.
– Dwa lata temu za pomocą bazyliszka niemal nie doprowadziłeś do upadku Hogwartu!
– Rzeczywiście, posiadam takie wspomnienie – mruknął spokojnie. – Musisz jednak wziąć poprawkę na to, mój drogi chłopcze, że to, co spotkałeś w Komnacie Tajemnic, było tylko wspomnieniem utrwalonym przeze mnie, gdy byłem jeszcze uczniem Hogwartu. Moje ambicje i plany zmieniły się od tamtego czasu. Ale tak, wracając do opowieści, po naszym spotkaniu byłem słaby, byłem ledwie namiastką bytu, żerującą na słabych organizmach. Niechętnie wracam do tego czasu wspomnieniami, jednak nie wyprę się swojej przeszłości. Powoli rosłem w siłę, a mój drogi sługa odnalazł mnie i okazał prawdziwą wierność. Pod jego opieką miałem czas by zdrowieć i analizować. W końcu przestałem postrzegać cię jako wroga, nie ty zniweczyłeś moje plany trzynaście lat temu i nie przez ciebie niemal zginąłem, winą obarczać mogę siebie i swoją butę – Voldemort cały czas mówił spokojnie, bez zbędnych emocji, nadal stojąc tak samo blisko Harry'ego i nadal trzymając jego ramię. – Odnaleźliśmy z Barty'm stary rytuał, do którego okazałeś się niezbędny, mój chłopcze. Przez to, że wraz z moją duszą otrzymałeś skrawek mojej magii i moich umiejętności, twoja magia stała się niemal bliźniacza do mojej. – Riddle na te słowa prychnął ze śmiechu. – Niemal jednak było niewystarczające. Żeby nasza magia stała się kompatybilna, potrzebowałeś znacznie więcej tej, należącej do mnie. Bartemiusz, pod postacią Alastora Moody'ego miał podawać ci eliksir, który zawierał moją krew. Brzmi dość osobliwie, wiem – przerwał sobie na chwilę Tom, przyglądając się twarzy Harry'ego. – Czy ty w ogóle słuchasz? Masz tak bladą twarz, że odnoszę wrażenie, że mówię do trupa.
Gryfon musiał przyznać, że to było całkiem trafne porównanie, bo rzeczywiście przez utratę krwi czuł się tak, jakby zaraz miał paść nieprzytomny. Ciekawość jednak cały czas trzymała go w świadomości. Skinął więc w odpowiedzi głową.
– Dobrze więc – podjął temat ponownie. – Barty dość szybko natrafił na Hogwardzkiego skrzata domowego, który usłyszawszy tylko, że może coś dla ciebie zrobić, nawet nie pytał o szczegóły, od razu zgodził się by podczas obiadów, podawać ci eliksir do soku dyniowego. Głupie stworzenie – skomentował mimowolnie. – Mój sługa jednak nie miał zamiaru zbyt długo mu ufać, zwłaszcza, że skrzat był wręcz zapatrzony w ciebie i Dubledore'a. Było zbyt duże ryzyko, że mógłby któremuś z was coś wypaplać, więc przez większość roku szkolnego skrzat działał pod wpływem Imperiusa. Teraz z pewnością rozpaczliwie szuka dyrektora – Riddle znów uśmiechnął się do siebie, samymi koniuszkami ust. – W pewnym momencie Barty przesadził z dawkowaniem eliksiru. Z pewnością musiałeś to zauważyć. Twoja, hm... śpiączka, musiała być poprzedzona jakimiś wahaniami nastroju, dziwnymi myślami, delikatną zmianą osobowości? Przez to, że Barty poił cię eliksirem jak wodą, moja magia stała się zbyt potężna i próbowała zmienić cię... we mnie – mężczyzna prychnął w sposób, który trochę przypominał śmiech. – Dopiero gdy wypaplałeś mu, że jesteś wężousty, zdał sobie sprawę z tego, że ja i ty mamy ze sobą wystarczająco dużo wspólnego. No ale cóż, wtedy i tak było już za późno. Twoja magia, rozwijająca się w tobie od urodzenia, przyzwyczajona do twojej osobowości i temperamentu, zaczęła walczyć z moją własną, a to kompletnie wykończyło twój organizm. Potrzebowałeś trochę czasu na regenerację, a Barty musiał się mocno postarać, żeby nasz plan nie wyszedł na jaw.
– Te wspomnienia były twoje – mruknął w przestrzeń, słabym głosem czując, że zaczyna mu się robić jeszcze bardziej słabo.
– Tak, z pewnością widziałeś jakieś moje wspomnienia. Jak mówiłem, moja magia próbowała zmienić twój mózg – odpowiedział spokojnie. – Pomfrey od razu się zorientowała. Naprawdę niesamowita czarownica. Ponadprzeciętnie bystra i uzdolniona. Nie mniej, Barty musiał utrzymywać kolejną osobę pod wpływem Imperiusa. To, że odnalazł ciebie i młodego Malfoya jako pierwszy, dało mu możliwość powstrzymania pielęgniarki przez zdradzeniem wszystko Dumbledore'owi. Później, gdy wszystko wróciło już do normy kluczem stało się doprowadzenie cię do świstoklika i muszę przyznać, że młody Malfoy bardzo nam w tym pomógł. Bezwiednie, mój drogi chłopcze – Riddle uprzedził pytanie, które jedynie zdążyło zamajaczyć w myśli Pottera. – Jak widzisz, nawet przez jedną chwilę w moim planie nie było mowy o zabiciu cię. Nawet teraz, gdy pomogłeś mi odzyskać moje ciało z powrotem, nadal nie uważam, że zabijacie cię byłoby rozsądnym pomysłem. Posiadasz w sobie cząstkę mojej mocy i tego nic nie zmieni, no... może poza twoją śmiercią – przyznał mężczyzna – ale jak już wspominałem, nie to mi na rękę.
Harry'emu dudniło w uszach, miał wrażenie, że cały jego rok szkolny był jednym wielkim oszustwem, ba! Nawet straszny Lord Voldemort teraz wydawał mu się jakąś bajeczką dla niegrzecznych dzieci! Nie chciał dramatyzować, ale teraz miał wrażenie, że całego jego życie było oszustwem. Może od razu warto by było założyć, że wcale nie nazywał nie Harry Potter?
– Ale to już na tyle rewelacji jak na jeden dzień, mój drogi Harry – powiedział Riddle, jakby odczytując myśli kotłujące się w głowie chłopaka. – Teraz wrócisz do szkoły, nierozsądnym byłoby, gdybyś przerwał naukę podczas czwartego roku – postanowił mężczyzna i ujął prawą dłoń Harry'ego, tą w której wciąż ściskał kamienne skrzydełko. – Świstoklik uruchomi się o równej godzinie. Moim życzeniem jest, abyś nie przekazywał dyrektorowi tego, czego dowiedziałeś się dziś ode mnie. Wiem jednak, że nie mogę ci ufać, więc do Hogwartu powrócisz w pojedynkę. Mój sługa udowodnił mi, jak wielka jest jego wartość, nierozsądnym więc byłoby oddawanie go w ramiona Dubledore'a. Glizdogonie – warknął ostanie słowo, w taki sposób, że Harry poczuł, jak mimowolny dreszcz przebiega po jego plecach.
– T-tak panie? – niski mężczyzna, kuląc się podszedł do nich, starając się patrzeć głównie na czubki swoich butów.
– Różdżka.
– T-tak, oczywiście panie – Pettegrew wyciągnął rękę w której trzymał różdżkę Harry'ego, a którą Voldemort, z nieukrywanym obrzydzeniem, od niego odebrał. Zamiast jednak oddać różdżkę jej właścicielowi, czerwonooki złapał brutalnie nadgarstek lewej ręki swojego sługi, zaklęciem rozdarł jego rękaw i przycisnął końcówkę swojej własnej różdżki do mrocznego znaku, znajdującego się na przedramieniu Petera. Podobizna węża zaczęła wić się na ręce mężczyzny, a w pomieszczeniu zaczęły pojawiać się pierwsze postaci. Riddle oddał różdżkę Harry'emu i nim ten zdążył chociaż zareagować, znów poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Ostatnim, co zdążył jeszcze zobaczyć były długie, charakterystyczne jasne blond włosy.
Znowu upadł.
Tym razem na coś miękkiego.
Na trawę.
W uszach mu huczało, miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie, ale może to wcale nie w uszach. Nie chciał otwierać oczu, nie miał siły. Powoli docierały do niego dźwięki.
– Harry Potter zdobył wszystkie cztery części układanki! Harry Potter wygrał Turniej Trójmaczny! – Słyszał wrzask. Głos należał do Ludo Bagmana, na pewno.
Ale co on bredził, przecież nie znalazł wszyskich czterech... Harry wręcz zmusił się do otwarcia oczu i od razu tego pożałował, gdyż blask fajerwerków i magicznego oświetlenia na trybunach momentalnie go oślepił. Zmrużył oczy i spojrzał na swoje ręce. Rzeczywiście w lewej dłoni trzymał całego kamiennego motyla, zaś w prawej swoją różdżkę. Jego różdżkę, którą jeszcze przed chwilą trzymał w swoich obrzydliwych łapskach Peter Pettegrew. Harry z obrzydzeniem odrzucił ją od siebie i w końcu z wycieńczenia zemdlał.
– Potter nie zbliżę się do tego drzewa, nie jestem samobójcą! – wieczorną ciszę, panującą na błoniach, przerwał głośny wzburzony szept Draco Malfoya.
– Ciszej – upomniał go szybko Harry, rozglądając się nerwowo po okolicy. – Nic nam się nie stanie, zaufaj mi.
– Zaufać, zaufać! Łatwo ci mówić, na twoich barkach nie leży odpowiedzialność przedłużenia szlachetnego rodu Malfoy – odparł histerycznym szeptem blondyn.
– Co? – Harry odwrócił się do przyjaciela, z nietęgą miną.
– Ach, nie ważne – burknął Ślizgon, machnąwszy ręką.
Potter zmarszczył brwi, ale postanowił puki co nie drążyć tego tematu. Wyciągnął na wszelki wypadek różdżkę i spowalniając bezpiecznie kroku, zbliżył się do magicznego sęku, znajdującego się na wysuniętym konarze Wierzby Bijącej. Dźgnął go ostrożnie koniuszkiem różdżki i widząc, jak drzewo momentalnie znieruchomiało, westchnął bezgłośnie z ulgą.
Tuż za swoimi plecami usłyszał zszokowane sapnięcie.
Odwrócił się do przyjaciela, uśmiechając się do niego szeroko.
– Mówiłem, że nic nam się nie stanie.
– Dobra, dobra, ale jak się niby dostaniemy do Wrzeszczącej Chaty? – mruknął kąśliwie blondyn.
– Tajnym przejściem – odparł Gryfon i już znacznie pewniejszym krokiem ruszył w kierunku pnia drzewa, skrywającego wejście do tajnego przejścia. Nie odwracał się nawet, obawiając że zobaczy zniesmaczoną minę Malfoy'a. W pełni wystarczało mu, że słyszy za sobą kroki przyjaciela.
Gdy tylko znaleźli się w bezpiecznym tunelu, szepnął krótko:
– Lumos – i czując coraz bardziej narastające podekscytowanie, ruszył w znanym sobie kierunku. Prosto do starego, opuszczonego budynku na skraju Hogsmeade.
Gdy w końcu dotarli na miejsce Harry z podekscytowaniem przykucnął przy zniszczonym kominku. Draco zaś spacerował po posiadłości, co chwilę krytykując stan znajdujących się tam mebli i ogólny - domostwa.
– Pst, Harry – w tumanach kurzu i starego, wygasłego już pyłu, pojawiła się twarz Syriusza.
– Jestem, Syriuszu – odparł momentalnie Potter, nie kryjąc podekscytowania.
Nie widział ojca chrzestnego od ledwo dwóch miesięcy, a czuł się tak, jakby to były już lata. Zwłaszcza, że postać Blacka bardzo się zmieniła.
Nie miał już chorobliwie wystających kości policzkowych i zapadniętych, zasinionych oczu, zamiast tego, jego buzia stała się kształtna i zdrowsza, jego włosy też nie były już poplątane i poklejone brudem, tylko czyste, o zadbanych, opadających na ramiona lokach.
– Wybacz, że tak długo się nie odzywałem, ale... – zaczął niepewnie Black, ale z głębi kominka rozległ się przytłumiony i zniekształcony, zniecierpliwiony głos.
– Och, pokaż mi go!
Syriusz zdążył tylko wykrzywić twarz w niezadowolonym geście i jego głowa zniknęła tak, jakby został siłą wyciągnięty z kominka. Na jego miejscu pojawiła się twarz Remusa Lupina.
– Profesor Lupin! – brunet niemal krzyknął z podekscytowania, zaraz odwracając się do swojego przyjaciela, który stał nieco z boku, przyglądając mu się bez słowa, z uniesioną brwią.
– Nie jestem już twoim nauczycielem, Harry – poprawił go z uśmiechem wilkołak. – Widzę, że jesteś cały i zdrowy – dodał z ulgą, przyglądając się z uwagą gryfonowi. – Bardzo żałuję, że nie mogę cię wspierać w Hogwarcie podczas trwania Turnieju – dodał, wzdychając ciężko, jednak niemal od razu się reflektując, dodał – ale Syriusz wspominał mi, że zatroszczyłeś się już o odpowiednią opiekę – zaśmiał radośnie, odwracając głowę w stronę opierającego się kolumienkę łóżka, Dracona. – Dobry wieczór, Draco.
– Yhm, dobry wieczór – mruknął niepewnie Ślizgon, wyraźnie czując się niekomfortowo.
– Właśnie – znów z kominka wydobył się zniekształcony głos i tym razem głowa Syriusza pojawiła się w nim, już bez wcześniejszej szarpaniny. – Niezwykle mi pomogłeś i nie wiem jak mogę ci się w tej sytuacji odwdzięczyć – zaczął pewnie – ale dziękuję Draco i deklaruję ci, że mam u ciebie dług wdzięczności, do końca mojego życia.
– Niemądrze jest rzucać takimi deklaracjami – odparł Malfoy, podchodząc powoli do kominka.
– Nie musisz mnie pouczać, dzieciaku. Nie tylko ty pochodzisz ze szlacheckiego rodu, pełnego bezspornych zasad – zaśmiał się serdecznie Syriusz. – Moje życie i tak nie jest wiele warte, a osądowi Harry'ego ufam.
– Weasley i Granger? – Prychnął kąśliwie Draco, kucając koło gryfona, przy kominku.
– Dzięki Hermionie nadal żyję – odparł Black, uśmiechając się szczerze.
– Jest to, muszę przyznać, jakaś zasługa – mruknął blondyn.
– Syriuszu, jesteś teraz na Grimmauld Place? – wtrącił się Harry, chcąc z powrotem włączyć się do rozmowy.
– Tak – odparł mężczyzna. – Opinia Dracona, co do własności domu Blacków, okazała się trafna.
– Och i profesor Lupin przybył do ciebie w odwiedziny? – dopytywał się Gryfon.
– Nie jestem twoim profesorem – z kominka znów rozległ się niewyraźny, rozbawiony głos.
– Yhm, tak... tak przybył w odwiedziny – odparł Syriusz, wyglądając na nieco zakłopotanego.
– Cieszę się że masz towarzystwo, samotnie napewno było ci ciężko... A jak Hardodziob?
– Trzymam go na poddaszu – odpowiedział starszy, widocznie wdzięczny za zmianę tematu – ale puki co jest nieco niezadowolony, bo nie pozwalam mu wylatywać na zewnątrz.
– Pamiętam, że Hagrid mówił, że Dziobek lubił wdychać świeże powietrze.
– Cóż, puki mój temat nieco nie ucichnie, wypuszczanie go samopas jest zbyt niebezpieczne. Gdyby ministerstwo zauważyło, samotnego Hipogryfa w okolicach Londynu, myślę, że szybko powiązaliby go ze zbiegłym skazańcem... a nawet i dwoma, a to mogłoby ich do nas doprowadzić.
– Rozsądnie – mruknął Draco, chcąc nieco podkreślić swój udział w rozmowie.
– Syriuszu... myślisz, że jest szansa... że może, mógłbym cię odwiedzić? – spytał niepewnie, nawet nie mając odwagi odwrócić wzroku w stronę Dracona.
– Na pewno nie teraz – odpowiedział mężczyzna, wyraźnie smutniejąc – ale może za jakiś czas, kiedy wszystko się uspokoi...
– Mhm...
– Harry, a jak ci idą przygotowania do trzeciego zadania Turnieju? – uczniowie znów usłyszeli zniekształcony głos Lupina.
– Sam nie wiem... nie zdradzili nam puki co, na czym będzie polegać, więc przygotowujemy się z Draco... ee...
– Holistycznie – podpowiedział mu blondyn.
– Właśnie!
– No dobrze... ale w razie gdybyś czegoś potrzebował, proszę wyślij sowę. Oczywiście nie za często! Nie możemy zapomnieć, że Syriusz jest i póki co nic nie wskazuje na to, że mógłby przestać być, skazanym na śmierć, niebezpiecznym zbiegiem z Azkabanu.
– Po co tyle dramatyzmu – mruknął Syriusz, wywracając oczami. – No dobrze, Harry – podjął decyzję – chciałem cię tylko zobaczyć... i możliwie uspokoić, ale teraz wracajcie już do Hogwartu, jest wystarczająco późno, żebyście mogli narobić sobie kłopotów.
– Nie narobimy, wziąłem ze sobą Pelerynę Niewidkę – zaczął brunet od razu, nieco buńczucznym głosem, nie chcąc tak szybko przerywać rozmowy z ojcem chrzestnym.
– Syriusz ma rację, Harry – odezwał się Lupin. – Powinniście już dawno być w łóżkach.
Harry nie skomentował tej uwagi, jednak będąc świadomym jej niesprawiedliwości skrzywił się, unosząc obie brwi. Może i chciał się jakoś odszczekać, ale wciąż czuł do swojego byłego nauczyciela niezwykły respekt.
– Proszę, pisz do mnie Syriuszu – zamiast uwagi, w końcu zdecydował się na, może nieco żałosną, ale utęsknioną, dziecięcą prośbę.
– Będę pisał tyle ile tylko będę mógł – obiecał mu Black.
Czując nieprzyjemny ucisk na piersi pożegnali się i w końcu w pokoju we Wrzeszczącej Chacie znów zapadła cisza.
– Wracamy? – po chwili odezwał się Draco, dotykając delikatnie ramienia przyjaciela.
– Mhm... – mruknął niechętnie chłopak i powoli zawrócili w stronę błoń Hogwartu.
***
Czerwiec zawitał niespodziewanie szybko. Syriusz rzeczywiście wywiązywał się z obietnicy danej Harry'emu i co kilka tygodni wymieniali się sowami. Mężczyzna był na Grimmauld Place bezpieczny, a Remus zamieszkał z nim na stałe. Harry z każdym listem widział, jak pismo ojca chrzestnego się stabilizuje, a z czasem wiadomości stają się coraz weselsze.
Harry czuł ogromne wsparcie od najbliższych, Draco wspierał go możliwie w każdej możliwej kwestii, starszy Malfoy i Lupin na własne sposoby podsyłali im materiały do nauki nowych zaklęć (oczywiście skrajnie różnego pochodzenia), Moody w swój dziwny szorstki sposób czasem łapał go na korytarzu i przepytywał z zaklęć obronnych i ofensywnych, Snape odpuścił mu już systematyczne spotkania i teraz widywali się już tylko raz na jakiś czas, żeby podtrzymać efekt nauki, a Hermiona, za co był niezwykle wdzięczny, zajmowała czas Rona, tak że niemal go nie widywał.
Ludo Bagman, zgodnie z obietnicą zdradził reprezentantom szczegóły trzeciego zadania równo miesiąc przed wyznaczonym terminem zakończenia Turnieju. Choć może słowo szczegóły, było nieco nad wyraz... Pracownik ministerstwa okazał się być bardzo tajemniczy. Zdradził tylko, że zadanie obędzie się na specjalnie przygotowanej do tego arenie, mieszczącej się na błoniach, jeziorze i w lesie koło Hogwartu i że każde z uczestników będzie musiało odnaleźć cztery części układanki. Dopiero skompletowanie wszystkich części dedykowanej sobie figurki poskutkuje zakończeniem trzeciego zadania Turnieju Trójmagicznego.
Harry czuł się raczej przygotowany. Jeśli tylko nikt nie każe mu szukać części jego figurki w Czarnym Jeziorze czuł, że poradzi sobie z wszystkimi przeszkodami, niezależnie od tego czym okażą się być.
***
Dwudziestego czwartego zostały odwołane wszystkie lekcje, więc niemal cała szkoła wrzała od domysłów na temat Turnieju. Harry starał się nie pokazywać w miejscach pełnych uczniów, chcąc uniknąć bycia w centrum uwagi. Na śniadaniu pojawił się bardzo wcześnie, spożywając je w towarzystwie skrzatów domowych, które w pośpiechu polerowały stoły, wymieniały rozpuszczone świece i przygotowywały pomieszczenie do podania pierwszego posiłku. Po jedzeniu udał się do jedynego znanego mu miejsca, w którym najciężej było go znaleźć - wieży astronomicznej.
Gdy stanął już na balkonie i oparł o kamienną balustradę, uśmiechnął się nostalgicznie, przymykając oczy. Chcąc, nie chcąc nie mógł się oprzeć chęci zanurzenia w swój umysł. To miejsce przypominało mu, jak robił to jeden z pierwszych razów i nie chciał się zmuszać do walki ze swoimi pragnieniami.
Lekcje oklumencji nauczyły go, wydawałoby się, idealnie to kontrolować. Nie pozwalał sobie już odcinać się całkowicie, zawsze jakaś cząstka jego umysłu pozostawała czujna i nasłuchiwała czy w jego otoczeniu nie pojawi się nikt niepożądany.
Tak było i tym razem. Zsunął się plecami po kamiennej ścianie, siadając na balkonie wieży i odchylając głowę odpłynął w miękką, przyjemną czarną marę.
Nigdy nie wiedział ile trwał jego relaks. W jego głowie nie istniało pojęcie czasu, gdy więc, w pewnym momencie, poczuł się zaalarmowany czyimiś ciężkimi krokami, momentalnie otworzył oczy, sięgając po różdżkę.
– Bardzo dobry czas reakcji, Potter – pochwalił go Moody, pokonując ostatnie stopnie schodów. – A teraz, z łaski swojej schowaj różdżkę, bo gotów jestem zdematerializować ci rękę w samoobronie.
– Dobra rada – mruknął Gryfon, z uśmiechem chowając różdżkę do rękawa szaty.
To musiałby być doprawdy komiczny widok. Jedną rękę oszpeconą przez Moody'ego bezproblemowo udawało mu się ukrywać pod rękawem ubrań, ale gdyby drugą miał zwyczajnie stracić... to mogłoby nie ujść uwadze gapiów.
– Jak się czujesz, Potter?
– Raczej w porządku – odpowiedział, podciągając się do pozycji stojącej i pozwalając profesorowi stanąć koło niego.
–Czy ty... myślałeś może... w jaki sposób zakończy się turniej? – mruknął profesor po dłuższej chwili milczenia, wpatrując się w dal.
– Będę miał... odrobinę spokoju? – zaśmiał się kąśliwie Harry.
– A gdyby tak się nie stało?
– Coś pan sugeruje? – Gryfon zmarszczył brwi, przyglądając się poranionemu profilowi dorosłego.
– Nic, o czym wolno mi teraz mówić – odparł, odwracając twarz w stronę Harry'ego. – Polubiłem cię, Potter i... obawiam się decyzji, którą możesz za niedługo podjąć...
– Jakiej decyzji? Czy podczas turnieju stanie się coś złego?
– Intuicja Potter, dobra intuicja – pochwalił go słabo Moody. – Ale jak mówiłem, nie jestem ani w miejscu, ani pozycji, żeby ci cokolwiek zdradzać. Mam tylko nadzieję, że w odpowiednim momencie podejmiesz odpowiednie decyzje.
– Nie rozumiem, dlaczego jest pan tak tajemniczy. W końcu, jeszcze nigdy dotąd zasady nie stanowiły dla pana takiego problemu.
– Powiedzmy, że... gdy tylko się tu pojawiłem, od samego początku kierowałem się jedną – odpowiedział tajemniczo, znów odwracając wzrok w stronę horyzontu. – Ale to czego ani ja, ani... – Moody zamilkł na chwilę, jakby wypowiadał to imię bezgłośnie – nie przewidzieliśmy, to to, że alogicznie poczuję do ciebie jakiś rodzaj sympatii, że się do ciebie przywiążę.
Harry patrzył na mężczyźnie niezrozumiale. Musiał przyznać, że Moody, zaraz po Lupinie, był nauczycielem Obrony, który nauczył go najwięcej. Cały rok w swój dziwny sposób troszczył się o niego, ratując z kilku nieciekawych sytuacji, nawet raz chroniąc go przed samym Malfoy'em.
Nie rozumiał dlaczego Alastor zachowywał się nagle tak, jakby mieliby się już nigdy nie spotkać. Czuł, że dalsze dociekanie niczego nie da, a ewentualnie tylko zdenerwuje byłego aurora, ale mimo tego, chciał wiedzieć. W końcu nie codziennie widywał Szalonookiego w takim stanie. Nie wiedział tylko jak ma do niego dotrzeć. Gdyby to był Draco, to pewnie przytuliłby go, pocieszył i powiedział, że ma nie gadać głupstw, ale Moody? W życiu nie przytuliłby tego szaleńca! Nie zdążyłby pewnie nawet wyciągnąć ręki, a padłby martwy, trafiony samoobronną Avadą.
– No, no dobrze Potter – podjął proferor, jakby reflektując się nagle. – Zbliża się godzina wznowienia turnieju, powinieneś już ruszać na błonia.
– Tak, pewnie – odparł tępo, czując się coraz bardziej niekomfortowo.
– Powodzenia, Potter – mruknął Moody, rozciągając twoje blizny w brzydkim uśmiechu i dość brutalnie poklepał chłopaka po ramieniu.
– Dziękuję profesorze – odpowiedział jeszcze i pewnym siebie krokiem ruszył po schodach, w dół wieży astronomicznej. Dziwny dyskomfort towarzyszył mu jeszcze przez całą drogę na błonia i gdyby nie brutalne uderzenie w tył głowy, pewnie by się z niego nie otrząsnął.
– Gdzieś ty był przez cały poranek?!
Harry'emu ukazała się wzburzona twarz Draco.
– Och, szwendałem się po Hogwarcie – odparł jeszcze odrobinkę nieprzytomnie.
– Szwendał się po Hogwarcie – powtórzył wzburzony blondyn. – Myślałem, że Diggory, albo inny reprezentant potraktował cię jakąś klątwą i leżysz teraz nieprzytomny w jakimś korytarzu!
– Bez przesady – zaśmiał się Harry. – Myślę, że nie ryzykowaliby dyskwalifikacją.
– A jaką masz pewność? – burknął Ślizgon, przyglądając się uważnie przyjacielowi. – Zjadłeś coś dzisiaj?
– Tak, śniadanie.
– Lepsze to niż nic – mruknął pod nosem. – No dobrze, a jak nastawienie. Nie martwisz się za bardzo?
– Niee, nie koniecznie – odparł Gryfon, wzruszając ramionami – ale miałem przed chwilą przedziwną rozmowę z Moodym...
– A ten czego od ciebie chciał? – burknął blondyn, ewidentnie nadal żywiąc do nauczyciela urazę.
– Sam nie wiem... był strasznie tajemniczy. Zachowywał się tak, jakby miało się stać coś niedobrego...
– Moody to stary paranoik, nie przejmuj się nim – prychnął Malfoy. – Jesteś świetnie przygotowany, śmiem twierdzić, że nawet lepiej, niż reszta uczestników. Znalezienie tych odłamków nie będzie dla ciebie żadnym problemem.
– Dzięki, Draco – Harry uśmiechnął się do przyjaciela szczerze. – Gdyby nie ty, to pewnie już dawno bym zginął w tym turnieju.
– To oczywiste – prychnął blondyn, starając się butą zatuszować swoje zdenerwowanie.
Nieubłaganie zbliżali się już do ogromnych trybun, postawionych przez Zakazanym Lasem. Jeszcze kilka kroków i będą musieli się rozstać, a Harry dalej czuł, że dziwny nastrój Moodiego nadal mu się udzielał. Czuł, że coś się stanie, coś złego i nie będzie już mógł więcej zobaczyć Malfoya.
– Draco... – zaczął niepewnie, ale czując, że i tak nie powie niczego rozsądnego, złapał nadgarstek przyjaciela i pociągnął go w swoją stronę, zamykając w objęciu swoich ramion. W pierwszej chwili czuł, jak całe ciało blondyna zesztywniało, zaraz jednak rozluźniając się i oplatając swoje ramiona wokół talii bruneta.
Stali tak nieruchomo poddając się chwili, czując jednak, że z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zbliżają się, do stania szkolną sensacją. W końcu bez słowa odwrócili w stronę trybun i podjęli przerwaną wędrówkę.
– Powodzenia bliznowaty – westchnął Draco, gdy podeszli pod namiot reprezentantów.
– Trzymaj za mnie kciuki – uśmiechnął się Harry i wszedł do namiotu, w którym czekali już pozostali reprezentanci, Ludo Bagman i trzej dyrektorzy szkół.
– Jesteśmy już wszyscy, świetnie, świetnie – ucieszył się Bagman, od razu przechodząc do rzeczy. – Jak już wiecie, każde z was będzie musiało odnaleźć cztery części takiej oto figurki – mężczyzna wyciągnął przed siebie dłoń i wskazał na nią różdżką, mrucząc po nosem zaklęcie.
Na wyciągniętej ręce mężczyzny pojawiła się około dwudziestocentymetrowa, kamienna figurka przedstawiająca motyla.
– Wasze egzemplarze są podzielone w ten sposób – Ludo machnął różdżką, a figurka rozłączyła się tak, że wszystkie cztery skrzydła unosiły się teraz osobno. – Oczywiście, żeby nie było zbyt łatwo, czekać na was będą utrudnienia. Na arenie spotkacie różne niebezpieczeństwa, a dodatkowo będziecie mieć możliwość przejęcia części figurki waszego przeciwnika. Oczywiście sposób, w jaki się między sobą później dogadacie, zostawiam waszej luźnej interpretacji – uśmiechnął się, puszczając oczko do uczestników. – Jak rozróżnić figurki - z pewnością zapytacie! Otóż każdy z czterech motyli ma inny kolor. Dla panny Delacour niebieski – Bagman znów machnął różdżką i kamień zmienił swój kolor. – Dla pana Kruma czarny – czarodziej zmienił kolor kruszcu. – Pan Diggory żółty i pan Potter czerwony. – Jeszcze dwa razy różdżka Ludo zmieniła kolor motyla. – Połączenie wszystkich czterech części automatycznie zakończy Turniej Trójmagiczny. Czy macie jakieś pytania?
Mężczyzna spojrzał po twarzach wszyskich znajdujących się w pomieszczeniu osób i nie widząc na nich cienia niezrozumienia uśmiechnął się i zatarł dłonie.
– Świetnie, w takim razie, zaczynajmy!
Przy wrzawie publiczności, wszyscy wyszli z namiotu na rozległą arenę. Fleur dyskutowała jeszcze w ostatniej chwili z Madame Maxine, Krum rozciągał mięśnie ramion, przy jeszcze większej wrzawie, głównie damskiej części publiczności, Diggory ćwiczył zaklęcie przywołujące na małych kamyczkach, a Harry rozglądał się po publiczności chcąc odnaleźć Draco lub profesora Moody'ego. Zamiast nich, w zasięgu jego wzroku pojawił się Dumbledore.
– Harry, już za niedługo Severus zakończy pracę nad eliksirem – zaczął cicho tak, żeby tylko Potter mógł go usłyszeć. – Po zakończeniu Turnieju, proszę nie narażaj się na żadne niebezpieczeństwa. Dopóki nie będziemy wiedzieć kto, lub co zaatakowało cię kilka miesięcy temu, nie możemy sobie pozwolić, żeby stała ci się jakaś krzywda.
– Turniej...? – zaczął Potter, chcąc wytknąć dyrektorowi jego hipokryzję.
– Żadna nieobligatoryjna i nieunikniona – dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Brunet słysząc to niemal nie prychnął z niedowierzaniem.
– Harry – Dumbledore jeszcze bardziej ściszył głos – w pierwszej kolejności kieruj się prosto do zakazanego lasu.
Gryfon spojrzał na starca z niedowierzaniem. Przecież on właśnie jawnie łamał zasady! I bezczelnie wciągał w to jego! Nie, żeby nie miał zamiaru skorzystać z tej rady, ale jednak! Dumbledore był jednym z dyrektorów organizujących ten mecz, nie powinien łamać zasad, które z pewnością również sam ustalał!
Jednak brunet tylko skinął głową i wyciągnął z rękawa szaty różdżkę. Jeśli miał iść do zakazanego lasu, czuł że powinien się od razu przygotować na najgorsze.
– Powodzenia chłopcze – dodał jeszcze Dumbledore i w tym momencie rozległ się, wzmocniony zaklęciem sonorus, ryk Bagmana.
– START!
Czwórka reprezentantów ruszyła w kompletnie inne strony. Z tego co Harry zauważył, Krum i Delacour podjęli wędrówkę bardzo zdecydowanym krokiem, jakby oni też dostali małe, nielegalne wskazówki dotyczące ich celów. Tylko po krokach Diggory'ego widać było, że nie jest pewny w którą stronę powinien zmierzać. Harry'emu było go trochę żal, ale nie mial zamiaru się tym teraz frasować. Pewnym siebie krokiem zbliżał się już do skraju trybun, by zaraz zniknąć między gęstwiną.
Im dalej szedł, tym bardziej cichły wiwaty. Nie był tym zaskoczony, już wcześniej zauważył, że Zakazany Las miał tendencję do pożerania dźwięków z zewnątrz.
– Lumos – mruknął, chcąc rozświetlić sobie drogę. Zastanawiał się w którym miejscu będzie jego część figurki, czy będzie jakoś ukryta, czy może zostawiona tak sobie, na ścieżce, żeby umożliwić jego wrogom odebranie mu jej, może będzie musiał stoczyć o nią walkę...
Odpowiedź pojawiła się przed jego oczami już po kilkunastu minutach marszu. W ciemności, z daleka zobaczył migoczący, czerwony kształt. Czując skok adrenaliny i podekscytowania przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej zbliżyć się do migoczącego kształtu, jednak wraz z pokonywaniem każdego kroku jego ekscytacja ustępowała miejsca niepokojowi. Migoczący kształt wyraźnie przypominał kamienne skrzydełko, jednak problem polegał na tym, że wściekle odbijając wiatr, próbowało ono odlecieć. Było niezwykle wysoko, niemal u samych koron drzew, a tuż koło niego latały jakieś dziwne, kościste, powyginane stworzenia. Nie wyglądały na przyjazne. Z resztą gatunek, który przetrwał w Zakazanym Lesie nie mógł być pokojowo nastawiony do czegokolwiek obcego.
W pierwszej chwili pomyślał o przywołaniu Błyskawicy, jednak magiczny las nie wydawał mu się najlepszym miejscem do przywoływania miotły. Nie wiedział, czy ta zdoła przedrzeć się przez gęstwinę drzew, nie mówiąc już o tym, czy jakieś wściekłe zwierze nie postanowiłoby jej rozszarpać.
– Accio figurka motyla – spróbował naiwnie, ale magiczny przedmiot nie zbliżył się do niego nawet o cal.
Przeklął cicho pod nosem i gdy probując sobie przypomnieć, czy w jego arsenale jest może zaklęcie pozwalające mu na wspinaczkę po drzewach, jedno z tych dziwnych stworzeń zauważyło go. Rozwarło szparę w miejscu, w którym powinny znajdować się usta, wydając z siebie przerażający, skrzeczący krzyk. Momentalnie wszystkie te stworzenia odwróciły wzrok w ślad za swoim pobratymcem i z szałem wypisanym na twarzach ruszyły prosto na niego. Nim zamieniły się w wielką, przerażającą szamotaninę, zdążył jeszcze zauważyć, że jedno z nich pochwyciło kamienne skrzydło i ściskało je teraz w swoich kościstych, koślawych palcach.
– Surdi – krzyknął, posyłając w stronę dziwnych stworzeń klątwę. Te momentalnie złapały się za głowy i zaczęły wyć potępieńczo. Jedno, które trzymało część figurki wypuściło ją, chcąc odzyskać wolne ręce. Harry miał nadzieję, że kamień upadnie na ziemię i będzie mógł szybko podbiec i go zabrać. Skrzydło jednak, czując, że znów jest wolne zaczęło szaleńczo szamotać się wśród wyjących, przerażonych stworzeń. Harry musiał je jakoś rozgonić, ale nawet nie brał pod uwagę zbliżania się do nich.
Cofnął zaklęcie, przygotowując się na konsekwencje. Stwory, czując że ich słuch wrócił do normy spojrzały na niego z szaleńczą nienawiścią i ruszyły w jego stronę, wyciągając swoje długie łapska. Kamienne skrzydełko utknęło gdzieś między nimi, próbując się wyplątać z kłębowiska kończyn.
– Secare – szybko rzucił Potter, machnąwszy swoją różdżką w kierunku, w którym planował zadać cios. Klątwa nie była zbyt efektowna, ale miał nadzieję, że stwory uciekną ze strachu, widząc co stało się ich pobratymcowi. Czerwony promień wyleciał z różdżki Harry'ego i jednym płynnym ruchem, naśladując ruch ręki Pottera, przeciął cienką szyję stworzenia. Tryskając krwią, łysa, brzydka głowa opadła na miękki mech, który porastał ziemię, jednak reszta bezwładnego ciała nadal wisiała w górze, wplątana w kończyny innych potworów.
Te, w pierwszej chwili, zatrzymały się próbując pojąć, co właściwie się stało, a gdy tylko dotarło do nich, że Gryfon zamordował jednego z przedstawicieli ich gatunku, zamiast uciec w strachu, ruszyły z jego stronę z jeszcze większą furią. Były na tyle blisko, że Harry nie miał nawet czasu, żeby zastanowić się nad kolejnym ruchem. Dziwne, zimne ciała otoczyły go z każdej strony, drapiąc jego skórę, próbując wydłubać oczy i najprawdopodobniej ogłuszyć, swoim potępieńczym wyciem. Czuł, że jest tak ciasno otoczony, że nie jest w stanie ruszyć nawet ręką. Zacisnął mocniej palce na różdżce, bojąc się ją upuścić i koślawie wyginając nadgarstek warknął, starając się nie rozwierać zębów:
– Bombarda!
Efekt był... obrzydliwy. Całe jego otoczenie było teraz pokryte krwią, kawałkami spalonej, rozerwanej skóry i kości. Kamienne skrzydełko było chyba jednak odporne na wszelką magię, bo unosiło się niedaleko niego, trzepocząc rozpaczliwie i próbując jak najszybciej się stąd wydostać.
Potter, nie myśląc długo, od razu skoczył ku niemu, jednym susem zamykając go w uścisku swych palców.
Poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Znał to uczucie... podróż na Mistrzostwa Świata w Quidditchu.
Świstoklik.
Harry ciężko upadł na twardą, kamienną ziemię. Wiedział, że to nie może być dalsza część zadania. Coś w jego podświadomości wręcz krzyczało, że nie powinien tu być. Ostrożnie uchylił powieki, chcąc spróbować rozpoznać otoczenie i w tym momencie jego oczom ukazał się czyjś brzydki, znoszony but, zbliżający się do jego twarzy. Poczuł tępy ból, gdy podeszwa upadła na jego policzek, a agresor docisnął nogę mocniej do ziemi.
– Znowu się spotykamy – usłyszał piskliwy, niemal szczurzy głos. Nie było mowy o pomyłce, wiedział, do kogo on należy.
– Pettigrew? – warknął z mieszanką niedowierzania i czystej nienawiści. Zacisnął palce na różdżce, chcąc rzucić na napastnika jakąś klątwę, jednak nim zdążył choć ruszyć ręką, ten zauważył jego zamiary i wytrącił mu ją zaklęciem.
– Expeliarmus – zagrzmiał. – Jak się ma twój ojciec chrzestny, Potter? – zaśmiał się podle Glizdogon.
Wściekłość, która zawrzała w Harrym na to pytanie, niemal nie wyzwoliła w nim nadludzkich pokładów energii. Gotów był w tym momencie wyrwać się spod buta Pettegrew i rzucić się na niego z pięściami.
– Dosyć! Jak śmiesz kłaść łapska na tym, co należy do mnie? – Rozległo się warknięcie... dziwnie znajomego głosu, którego jednak Harry nie był w stanie w pierwszej chwili do nikogo przypisać. Nie wiedział dlaczego, ale przez jego dźwięk odczuwał coś na kształt... nostalgii.
– Wybacz mi, panie – zajęczał Peter, kuląc i cofając się.
Panie? Harry czuł się kompletnie skołowany. Glizdogon mógł tytułować tak tylko jednego człowieka, ale do licha, dlaczego Harry nie czuł obrzydzenia na dźwięk tego głosu, tylko, o Merlinie, cholerną nostalgię! Z resztą, jak on mógł nie poznać tego głosu od razu? Przecież spotkał Voldemorta już dwa razy!
Harry uniósł głowę i spojrzał przed siebie. W jego stronę szedł młody mężczyzna, wyraźnie starając się nie patrzeć w jego stronę. Miał mysie blond włosy, wychudzoną twarz i nieco szalone spojrzenie, którym uciekał we wszystkie możliwe strony.
Trzymał też coś w rękach, zawiniątko... Coś, co znów odezwało się tym aksamitnym głosem.
– Harry Potterze, długo czekałem na to spotkanie.
To nie mógł być nikt inny, jak sam Voldemort.
Ale jak? Jakim cudem jego głos wcale nie brzmiał jak coś obrzydliwego?
Nagle wnioski same nawiedziły jego głowę. W pierwszej klasie Voldemort był tylko namiastką istniejącego bytu, żerując na Quirrellu jego głos musiał być zniekształcony, później... później Harry spotkał tylko wspomnienie ucznia, niewiele starszego od niego, ale teraz... teraz słyszał głos, który, o ironio, towarzyszył mu podczas jego koszmarów.
Chciał, bardzo chciał czuć obrzydzenie, chciał żeby zrobiło mu się niedobrze, pragnął czegokolwiek... zamiast tego nie czuł nic. Nie był w stanie wykrzesać z siebie choć odrobiny nienawiści do tego... bytu. Przecież ten szaleniec zamordował jego rodziców! Dwa lata temu niemal zabił siostrę jego przyjaciela, teraz... porwał jego i Harry przecież nawet nie wiedział, co planuje z nim zrobić, ale...
Ale cały ten rok, kiedy prał sobie mózg zostawił po sobie brzemienne skutki.
Harry zdał sobie nagle sprawę z tego, że cały ten czas leżał. Leżał jak przegrany, przed obliczem Voldemorta.
Poczuł nagłą falę wstydu i momentalnie podciągnął ręce pod siebie, by się podeprzeć. W lewej dłoni poczuł zimny, nieruchomy teraz kamień. Podciągnął się do pozycji stojącej i bez wyrazu spojrzał na to czerwone skrzydełko.
– Po co to wszystko? – spytał cicho Harry, niepostrzeżenie jednak rozglądając się za Glizdogonem i swoją różdżką.
Znajdowali się przed jakimś dużym zniszczonym domem, wyglądającym na opuszczony. Ogród, w którym się znajdowali, nie wyglądał jednak na zapomniany, tak, jakby ktoś cały czas dbał o rosnącą tu trawę, przycinał krzewy i plewił chwasty. Stał na kamiennej ścieżce, obsypanej, między nierównymi płytami, maleńkimi kamyczkami. Tutaj też nie było nawet śladu po ewentualnej dzikiej roślinności. Harry wątpił, że Pettegrew mógłby kiedykolwiek zostać właścicielem tak potężnej posiadłości, więc może... może ten dom należał to tajemniczego blondyna, stojącego przed nim.
– Jesteś mi potrzebny Harry. Jak widzisz, postać, którą udało mi się wychodować jest niezwykle żałosna – odparł szczerze Voldemort.
– Och, panie... – odezwał się ten dziwny blondyn, ewidentnie chcąc temu zaprzeczyć.
– Cicho – przerwał mu ostrym tonem, zupełnie innym, niż tym, którym zwracał się do Gryfona. – Mój drogi chłopcze, okazuje się, że trzynaście lat temu niezamierzenie pozostawiłem w tobie cząstkę mojej duszy – podjął znów Voldemort. – Potrzebowałem czasu, żeby sobie to uzmysłowić i nie ukrywam, w pierwotnym planie chciałem porwać cię, uśmiercić, może też przejąć twoje ciało...
Harry skrzywił się z obrzydzeniem, słysząc to.
– Tak, mój chłopcze. Moje plany jednak się zmieniły. Bardzo dużo pracy kosztowało mnie i mojego wiernego sługę sprowadzenie cię tutaj. Okazało się bowiem, że możesz być znacznie cenniejszy, niż kiedykolwiek przypuszczałem – powiedział spokojnie, tonem wypranym z emocji – ale nim zdradzę ci, z... powiedzmy, mojego szacunku do ciebie, plan... – w głosie mężczyzny dało się wyczuć nutę zadowolenia – mam nadzieję, że rozumiesz ale nie mogę już dłużej czekać – dokończył. – Barty.
Blondyn błyskawicznie zareagował na niewypowiedziane polecenie. Tak, jakby już od dawna znał jego treść.
– Petryficus totalus – powiedział cicho. Jego głos jednak odbił się w okolicy niemal echem. Harry nie miał różdżki, ani czasu żeby zareagować. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak naprawdę nie czuł też zagrożenia. Naprawdę chciał je czuć, ale... głos, którym przemawiał do niego Voldemort mimowolnie sprawiał, że czuł coś na kształt bezpieczeństwa...nostalgii...?
Upadł twardo na kamienną ścieżkę, patrząc teraz na ciemniejące niebo, z pustką w oczach. Już nie miał wpływu na to, co się teraz stanie
... i samolubnie był za to wdzięczny.
– Wingardium leviosa – znów usłyszał głos mężczyzny, nazwanego Bartym. Przed jego oczami zaczął przesuwać się obraz nieba. Przyjrzał się kilku szarym chmurom i już po chwili jedynym co widział, był stary, wapniony sufit.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi i gdy powietrze stanęło w pomieszczeniu, poczuł też dziwny swąd. Przypominał mu trochę zapach soku dyniowego, zmieszanego z duszącym zapachem kurzu i tym, jak pachniała prywatna pracownia Snape'a.
Nie do końca poczuł, a bardziej zobaczył, że znów zmienia się jego położenie. Z pozycji poziomej, lewitował teraz pionowo. Pomieszczenie, w którym się znajdowali nie było szczególnie charakterystyczne, ot zniszczone, pokryte dużą warstwą kurzu. Jedynym, co tu nie pasowało był wielki czarny kocioł stojący na środku pokoju. Żaden ogień pod nim nie płonął, a jednak ciecz, znajdująca się w nim bezustannie bulgotała.
– Nie ociągaj się, Bartemiuszu! – warknął Voldemort.
Harry podążył wzrokiem za tym dźwiękiem. Rzeczywiście, mężczyzna trzymający owo zawiniątko, wyglądał jakby się wahał.
– Panie, jeśli pozwolisz, ja z chęcią... – odezwał się piskliwy, usłużny głos, tuż za plecami Pottera.
– Nie, Glizdogonie – odparł twardo. – Nie udowodniłeś mi, że jesteś wart.
Zawiedziony i nieco bezczelny w swoim zawodzie, rozległ się jęk Petera.
– Mój panie – powiedział z trwogą blondyn, podchodząc do wielkiego kotła. Spojrzał na nie z wyraźnym wahaniem, jednak niemal od razu rozsupłał czarny materiał i wrzucił do kotła to, co znajdowało się w zawiniątku.
Nie tracąc czasu, od razu podszedł do Pottera. W ręku trzymał nóż, a twarz zdradzała jego niepewność.
– Mam nadzieję, że podejmiesz odpowiednie decyzje, Potter – powiedział, a do Harry'ego w końcu dotarło dlaczego ten dziwny mężczyzna od samego początku unikał jego wzroku. Nie był w stanie w żaden sposób zareagować, ale do tej pory dziwnie otępiały, jego mózg nagle eksplodował myślami.
Czyli ten blondyn, ten cały Barty podawał się za Moody'ego! Jak długo? Jak mu się to udało? Przecież Szalonooki miał być jednym z najpotężniejszych aurorów ministerstwa! Jak Dumbledore nie zauważył, że nauczał ich Śmierciożerca? Co niby miały znaczyć te „odpowiednie decyzje"? Czy jego udział w Turnieju, to też była sprawka tego Barty'ego?
Poczuł jak... Moody... albo nie Moody, podciąga rękaw jego szaty, ukazując różowe, źle zabliźnione ślady po ranach. To był pierwszy raz jak ktoś inny, niż sam Harry, je widział i tym razem to znów była ta sama osoba.
Blondyn bez słowa wbił nóż w rękę Pottera. Mężczyzna rozciął skórę ofiary, pewnym siebie ruchem ciągnąc nożem i gdy widocznie uznał, że tyle wystarczy, transmutował ten nóż w zakrwawioną fiolkę.
Harry mimowolnie starał się odwracać swoje mysli i zająć je czymkolwiek... zdał sobie nawet sprawę z tego, że odkąd się tu pojawił, Bartemiusz cały czas używał magii bezróżdżkowej. To mogło tylko świadczyć o tym, jak potężnym był czarodziejem.
Barty pojawił się w pełnym zasięgu wzroku Gryfona, gdy znów oddalił się w stronę kotła. Trzymał w ręce dużą fiolkę, pełną krwi Pottera. Wlał ją jednym ruchem ręki do eliksiru i zaczął mruczeć jakieś niezrozumiałe inkantacje. To trwało długo, tak długo, że Harry zaczął myśleć, że Voldemort utopił się już w tej dziwnej cieczy. A może to wcale nie było tak długo, tylko coraz większa utrata krwi sprawiała, że czas zaczął mu się diametralnie rozciągać.
Nie wiedział, ale gdy w końcu czuł, że zaraz straci przytomność kociołek nagle się poruszył. Barty odszedł pod ścianę, spuszczając pokornie wzrok, a z kociołka wychynęła czyjaś naga, blada ręka.
– Bartemiuszu, moja różdżka – jeszcze bardziej aksamitny i mocniejszy głos przebił ciszę. Barty, nadal nie podnosząc wzroku, wyciągnął przed siebie ręce, w których trzymał białą, przypominającą kość, bliźniaczkę różdżki Harry'ego.
Z kotła powoli wychynęła głowa i tors mężczyzny. Brunet z całych sił pragnął czuć obrzydzenie i strach, ale zwyczajnie nie potrafił. Mężczyzna, którego widział przypominał mu nieco starszą wersję tego Toma Riddle'a, którego spotkał w Komnacie Tajemnic. Chciał, żeby to, co się odrodziło wyglądało obrzydliwie, nieludzko, może jak jakiś potwór. Byłoby mu przecież łatwiej czuć do tego odrazę i nienawiść...
Zgrabna dłoń, okraszona wąskimi, długimi palcami ujęła swoją różdżkę. Voldemort robił to z takim namaszczeniem, jakby dotykał czegoś niezwykle kruchego, czegoś co mógł niemal darzyć miłością. Harry nie chciał, ale patrzył na to jak urzeczony.
Voldemort jednym płynnym ruchem zatoczył ruch koło siebie, materializując na sobie czarną, idealnie dopasowaną szatę.
Uniósł nogę, ukazując nagą, bladą stopę, którą stanął na starej zakurzonej podłodze. Przez głowę Harry'ego przeszła nawet myśl, że to ciało zasługiwało na więcej, niż brud i kurz.
Do żadnej wcześniejszej, ani późniejszej myśli nie zamierzał się nigdy przyznać. Ani przed sobą, ani przed nikim innym. Miał mętlik w głowie a jego blizna, która zwykle paliła, gdy tylko znajdował się w pobliżu Riddle'a, teraz nie dawała o sobie znaku.
– Mój drogi chłopcze – Voldemort odwrócił w jego stronę twarz. Była przystojna, okraszona dłuższymi czarnymi włosami i czerwonymi oczami. Jego kości policzkowe były delikatnie uwydatnione tak, jak za jego młodzieńczych lat. Na moment utkwił w Potterze wzrok, na chwilę zatrzymując się na jego krwawiącej ręce, po czym spokojnie uniósł różdżkę i zbliżając się powoli do niego, wymówił przeciwzaklęcie, wyswobadzając czternastolatka z czaru petryfikującego. Nieprzygotowany brunet upadłby, gdyby nie mężczyzna, który w odpowiednim momencie złapał jego rękę w łokciu, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Harry, z małym trudnem, oparł ciężar ciała na nogach i podążył wzrokiem za tym, należącym do Voldemorta. Od razu zrozumiał, co tak frasowało mężczyznę. Cięcie Barty'ego przechodziło idealnie wzdłuż starej blizny, tak by na ręce chłopaka nie powstała kolejna, nowa zmiana.
– Zmyślnie, Bartemiuszu – skomentował mężczyzna i jakby z ogromnym opóźnieniem, do Harry'ego nagle dotarło, że stał przed nim sam Lord Voldemort! Że dzieliły ich dosłownie cale, że właśnie przyglądał się jego krwawiącej ręce i że Gryfon nie czuł od niego nawet odrobiny obrzydzenia czy chęci mordu. Bał się jednak odezwać, czy chociaż zrobić jakiś ruch.
Spójrzmy prawdzie w oczy - nie miał różdżki, był wykończony utratą krwi, był na nieznanym terenie, w towarzystwie trzech wrogów, którzy najprawdopodobniej nie zawahaliby się, w razie potrzeby, rzucić na niego Avady.
– Obiecałem ci wytłumaczenie – aksamitny głos znów przerwał ciszę a Harry, pod wpływem nagłego przypływu odwagi lub głupoty, uniósł wzrok na twarz mężczyzny. Jego czerwone oczy świdrowały wręcz te, należące do Pottera. Czuł się tak, jakby Tom potrafił tymi oczami spojrzeć w jego duszę. – Vulnera sanentur – powiedział Riddle, nie odwracając nawet wzroku i wolną ręką wskazując różdżką przedramię chłopaka.
Gryfon momentalnie zerknął na swoją ranę, która niemal od razu się zabliźniła, nie zostawiając po sobie żadnego nowego śladu.
– Z pewnością frasuje cię dlaczego tu jesteś... i wciąż żyjesz – zaczął spokojnie mężczyzna, unosząc delikatnie kąciki warg, jakby rozśmieszyło go to, co właśnie powiedział. – Jak już mówiłem, odkryłem, że nieumyślnie obdarowałem cię strzępkiem mojej duszy, co muszę przyznać, bardzo pokrzyżowało moje wcześniejsze plany. Błędy się zdarzają, nawet mi... o dziwo – mruknął trochę do siebie, a trochę w przestrzeń. – Kiedy spotkaliśmy się trzy lata temu bardzo zainteresowało mnie to, jak twój dotyk działał na tego głupca, Quirrella, poświęciłem dwa lata, na szukanie odpowiedzi, jednocześnie starając się stworzyć coś, co może mi zastąpić... być namiastką ciała – zatrzymał się na chwilę i Harry wykorzystał to, żeby wytknąć mu kłamstwo.
– Dwa lata temu za pomocą bazyliszka niemal nie doprowadziłeś do upadku Hogwartu!
– Rzeczywiście, posiadam takie wspomnienie – mruknął spokojnie. – Musisz jednak wziąć poprawkę na to, mój drogi chłopcze, że to, co spotkałeś w Komnacie Tajemnic, było tylko wspomnieniem utrwalonym przeze mnie, gdy byłem jeszcze uczniem Hogwartu. Moje ambicje i plany zmieniły się od tamtego czasu. Ale tak, wracając do opowieści, po naszym spotkaniu byłem słaby, byłem ledwie namiastką bytu, żerującą na słabych organizmach. Niechętnie wracam do tego czasu wspomnieniami, jednak nie wyprę się swojej przeszłości. Powoli rosłem w siłę, a mój drogi sługa odnalazł mnie i okazał prawdziwą wierność. Pod jego opieką miałem czas by zdrowieć i analizować. W końcu przestałem postrzegać cię jako wroga, nie ty zniweczyłeś moje plany trzynaście lat temu i nie przez ciebie niemal zginąłem, winą obarczać mogę siebie i swoją butę – Voldemort cały czas mówił spokojnie, bez zbędnych emocji, nadal stojąc tak samo blisko Harry'ego i nadal trzymając jego ramię. – Odnaleźliśmy z Barty'm stary rytuał, do którego okazałeś się niezbędny, mój chłopcze. Przez to, że wraz z moją duszą otrzymałeś skrawek mojej magii i moich umiejętności, twoja magia stała się niemal bliźniacza do mojej. – Riddle na te słowa prychnął ze śmiechu. – Niemal jednak było niewystarczające. Żeby nasza magia stała się kompatybilna, potrzebowałeś znacznie więcej tej, należącej do mnie. Bartemiusz, pod postacią Alastora Moody'ego miał podawać ci eliksir, który zawierał moją krew. Brzmi dość osobliwie, wiem – przerwał sobie na chwilę Tom, przyglądając się twarzy Harry'ego. – Czy ty w ogóle słuchasz? Masz tak bladą twarz, że odnoszę wrażenie, że mówię do trupa.
Gryfon musiał przyznać, że to było całkiem trafne porównanie, bo rzeczywiście przez utratę krwi czuł się tak, jakby zaraz miał paść nieprzytomny. Ciekawość jednak cały czas trzymała go w świadomości. Skinął więc w odpowiedzi głową.
– Dobrze więc – podjął temat ponownie. – Barty dość szybko natrafił na Hogwardzkiego skrzata domowego, który usłyszawszy tylko, że może coś dla ciebie zrobić, nawet nie pytał o szczegóły, od razu zgodził się by podczas obiadów, podawać ci eliksir do soku dyniowego. Głupie stworzenie – skomentował mimowolnie. – Mój sługa jednak nie miał zamiaru zbyt długo mu ufać, zwłaszcza, że skrzat był wręcz zapatrzony w ciebie i Dubledore'a. Było zbyt duże ryzyko, że mógłby któremuś z was coś wypaplać, więc przez większość roku szkolnego skrzat działał pod wpływem Imperiusa. Teraz z pewnością rozpaczliwie szuka dyrektora – Riddle znów uśmiechnął się do siebie, samymi koniuszkami ust. – W pewnym momencie Barty przesadził z dawkowaniem eliksiru. Z pewnością musiałeś to zauważyć. Twoja, hm... śpiączka, musiała być poprzedzona jakimiś wahaniami nastroju, dziwnymi myślami, delikatną zmianą osobowości? Przez to, że Barty poił cię eliksirem jak wodą, moja magia stała się zbyt potężna i próbowała zmienić cię... we mnie – mężczyzna prychnął w sposób, który trochę przypominał śmiech. – Dopiero gdy wypaplałeś mu, że jesteś wężousty, zdał sobie sprawę z tego, że ja i ty mamy ze sobą wystarczająco dużo wspólnego. No ale cóż, wtedy i tak było już za późno. Twoja magia, rozwijająca się w tobie od urodzenia, przyzwyczajona do twojej osobowości i temperamentu, zaczęła walczyć z moją własną, a to kompletnie wykończyło twój organizm. Potrzebowałeś trochę czasu na regenerację, a Barty musiał się mocno postarać, żeby nasz plan nie wyszedł na jaw.
– Te wspomnienia były twoje – mruknął w przestrzeń, słabym głosem czując, że zaczyna mu się robić jeszcze bardziej słabo.
– Tak, z pewnością widziałeś jakieś moje wspomnienia. Jak mówiłem, moja magia próbowała zmienić twój mózg – odpowiedział spokojnie. – Pomfrey od razu się zorientowała. Naprawdę niesamowita czarownica. Ponadprzeciętnie bystra i uzdolniona. Nie mniej, Barty musiał utrzymywać kolejną osobę pod wpływem Imperiusa. To, że odnalazł ciebie i młodego Malfoya jako pierwszy, dało mu możliwość powstrzymania pielęgniarki przez zdradzeniem wszystko Dumbledore'owi. Później, gdy wszystko wróciło już do normy kluczem stało się doprowadzenie cię do świstoklika i muszę przyznać, że młody Malfoy bardzo nam w tym pomógł. Bezwiednie, mój drogi chłopcze – Riddle uprzedził pytanie, które jedynie zdążyło zamajaczyć w myśli Pottera. – Jak widzisz, nawet przez jedną chwilę w moim planie nie było mowy o zabiciu cię. Nawet teraz, gdy pomogłeś mi odzyskać moje ciało z powrotem, nadal nie uważam, że zabijacie cię byłoby rozsądnym pomysłem. Posiadasz w sobie cząstkę mojej mocy i tego nic nie zmieni, no... może poza twoją śmiercią – przyznał mężczyzna – ale jak już wspominałem, nie to mi na rękę.
Harry'emu dudniło w uszach, miał wrażenie, że cały jego rok szkolny był jednym wielkim oszustwem, ba! Nawet straszny Lord Voldemort teraz wydawał mu się jakąś bajeczką dla niegrzecznych dzieci! Nie chciał dramatyzować, ale teraz miał wrażenie, że całego jego życie było oszustwem. Może od razu warto by było założyć, że wcale nie nazywał nie Harry Potter?
– Ale to już na tyle rewelacji jak na jeden dzień, mój drogi Harry – powiedział Riddle, jakby odczytując myśli kotłujące się w głowie chłopaka. – Teraz wrócisz do szkoły, nierozsądnym byłoby, gdybyś przerwał naukę podczas czwartego roku – postanowił mężczyzna i ujął prawą dłoń Harry'ego, tą w której wciąż ściskał kamienne skrzydełko. – Świstoklik uruchomi się o równej godzinie. Moim życzeniem jest, abyś nie przekazywał dyrektorowi tego, czego dowiedziałeś się dziś ode mnie. Wiem jednak, że nie mogę ci ufać, więc do Hogwartu powrócisz w pojedynkę. Mój sługa udowodnił mi, jak wielka jest jego wartość, nierozsądnym więc byłoby oddawanie go w ramiona Dubledore'a. Glizdogonie – warknął ostanie słowo, w taki sposób, że Harry poczuł, jak mimowolny dreszcz przebiega po jego plecach.
– T-tak panie? – niski mężczyzna, kuląc się podszedł do nich, starając się patrzeć głównie na czubki swoich butów.
– Różdżka.
– T-tak, oczywiście panie – Pettegrew wyciągnął rękę w której trzymał różdżkę Harry'ego, a którą Voldemort, z nieukrywanym obrzydzeniem, od niego odebrał. Zamiast jednak oddać różdżkę jej właścicielowi, czerwonooki złapał brutalnie nadgarstek lewej ręki swojego sługi, zaklęciem rozdarł jego rękaw i przycisnął końcówkę swojej własnej różdżki do mrocznego znaku, znajdującego się na przedramieniu Petera. Podobizna węża zaczęła wić się na ręce mężczyzny, a w pomieszczeniu zaczęły pojawiać się pierwsze postaci. Riddle oddał różdżkę Harry'emu i nim ten zdążył chociaż zareagować, znów poczuł szarpnięcie w dole brzucha.
Ostatnim, co zdążył jeszcze zobaczyć były długie, charakterystyczne jasne blond włosy.
Znowu upadł.
Tym razem na coś miękkiego.
Na trawę.
W uszach mu huczało, miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie, ale może to wcale nie w uszach. Nie chciał otwierać oczu, nie miał siły. Powoli docierały do niego dźwięki.
– Harry Potter zdobył wszystkie cztery części układanki! Harry Potter wygrał Turniej Trójmaczny! – Słyszał wrzask. Głos należał do Ludo Bagmana, na pewno.
Ale co on bredził, przecież nie znalazł wszyskich czterech... Harry wręcz zmusił się do otwarcia oczu i od razu tego pożałował, gdyż blask fajerwerków i magicznego oświetlenia na trybunach momentalnie go oślepił. Zmrużył oczy i spojrzał na swoje ręce. Rzeczywiście w lewej dłoni trzymał całego kamiennego motyla, zaś w prawej swoją różdżkę. Jego różdżkę, którą jeszcze przed chwilą trzymał w swoich obrzydliwych łapskach Peter Pettegrew. Harry z obrzydzeniem odrzucił ją od siebie i w końcu z wycieńczenia zemdlał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz